Część 5: rozmiłowanie w cierpnieniu

Przybywając z sardyńskiego miasteczka do wielkiego Rzymu, bł. Elżbieta mimo swego kalectwa rozwijała owocne apostolstwo. Ks. Józef Grappelli, jej kierownik duchowny (od roku 1853 aż do śmierci) upatrywał moc tej skuteczności w jej umiłowaniu cierpienia. Zeznał on m. in.:

„Czuła ból, gdy widziała, że Bóg nie jest kochany przez wszystkich łudzi, i gdy patrzyła na zgubę tak wielu odkupionych Najdroższą Krwią Chrystusową. Ciemnota, w jakiej utrzymywano dzieci warstw najbiedniejszych, jak i profanacje kościołów, bardzo ją zasmucały. W czasie karnawału, kiedy to Pan nawiedzał ją wzmożoną falą cierpień, mawiała nieraz: «Módlmy się bardzo, bo w tych dniach bardzo się obraża Boga». Wzdychała z powodu wzmagających się zgorszeń, gotowa na wszystko, byleby można było położyć im tamę. Podsycała w sobie wówczas większą gorliwość oraz żywsze jeszcze pragnienie większego cierpienia”.

Istotnie, wychowywała się w „szkole” Jezusa Chrystusa, który wziął na siebie grzechy ludzkości, a także w „szkole” św. Wincentego Pallottiego, który za grzechy świata sam karcił swe ciało, i prosił innych, by go biczowali.

Całe jej życie było wielką ofiarą przebłagalną. Nie mogła, jak inni ludzie, sprawnie posługiwać się rękoma, nie mogła nigdy podać sobie prosto do ust pokarmu, uczesać się czy obmyć twarzy, nie mogła wykonać nawet pełnego znaku krzyża; a jednak opiekowała się dziećmi i domem, doglądała kuchni i pola, kierowała zebraniami młodzieży i matek, otaczała opieką chorych. W tym co czyniła, wykazywała na pewno heroizm; ileż jednak odczuła upokorzeń z powodu tego, czego czynić nie mogła! Toteż Crappelli, jej kierownik duchowny, jako coś zdumiewającego podkreślał fakt, że z powodu swego upośledzenia nie żaliła się nigdy! Wprost przeciwnie: w dokumentach czytamy, że była „pogodna i radosna”.

W miasteczku zwano ją żartobliwie „opatką”; na ulicach zaś Rzymu posypał się na nią czasem i grad kamieni, nigdy jednak nie traciła spokoju. Nie straciła go nawet wtedy, gdy jakaś rozzłoszczona kobieta znęcała się nad nią, w drodze od mostu Aniołów aż do Chiesa Nuova, okładając ją pięściami i obrzucając obelgami; jeden z kamieni uderzając ją w głowę, spowodował powstanie guza, który już został do końca życia.

Elżbieta miała żywe, pogodne usposobienie, nie potrafiła nienawidzić. Kiedy ją obrażano mówiła: „O, jak dobry jest Bóg! Gdyby oni wiedzieli, kim ja jestem! Zasłużyłam sobie na więcej niż to”.

Od czasów dziewczęcych prosiła Matkę Bolesną, by mogła z Nią dzielić cierpienia, i prośbie tej stało się zadość.

Zaczęło się od częstych bólów głowy i zębów. Potem była ta niefortunna podróż, która obfitowała w liczne i przykre przygody. Dzięki nim Elżbieta zamiast w Jerozolimie znalazła się w Rzymie. To był wstrząs, który zaważył na jej zdrowiu do tego stopnia, że już nigdy nie czuła się dobrze, a kłopoty z roku na rok mnożyły się i powiększały. Zniekształcający artretyzm objął całe ciało. Nawiedzała ją raz po raz gorączka tak wysoka, że chciałoby się w niej rzucić w lodowatą wodę, by zaraz potem doznać nieznośnej zimnicy. Cierpiała na podobieństwo Ukrzyżowanego; jej ręce i nogi bywały opuchnięte i sprawiały wielki ból, czuła przeszywające kłucie w piersi, mózg jakby się gotował w głowie, a całe ciało było jak pobite i połamane. Spędzała noce częściowo bezsennie, pogrążona w modlitwie; rankiem zaś była w swoim czasie u św. Piotra, a za dnia dwukrotnie udawała się z posługą do domu mons. Soglii, również i wtedy, gdy przeniósł się on na plac Campitelli. A nie był to byle jaki spacer; odległość Bazyliki św. Piotra do Capitolu była spora, a kiedy trzeba ją było pokonywać w letniej spiekocie lub w deszczu było to bardzo uciążliwe.

Pojawiały się omdlenia i utraty przytomności. Niekiedy czuła, jakby jakaś niewidzialna ręka ściskała boleśnie i miażdżyła jej serce. Środkiem zaradczym zalecanym przez ówczesną medycynę przeciw obrzękom i bólom były plastry gorącej smoły. Elżbieta przyklejała je mężnie na klatce piersiowej, na plecach, brzuchu i nogach, ale następstwem tego często były rany spowodowane oparzeniami. Dla niej jednak ból i choroby były znakiem miłosierdzia Bożego, więc użalała się tylko, że z tego daru nie umie korzystać. Pewnego dnia powiedziała do ks. Józefa Vallego z odcieniem pełnej prostoty satysfakcji: „Ojciec duchowny nie chce pozwolić mi na włosiennicę, Bóg jednak pomyślał o tym. A Jezus cierpiał o wiele więcej; w porównaniu z Jego cierpieniem moje jest wygodnym leniuchowaniem”. Zdawało się, że ból nie dotyczy jej samej i niektórzy ludzie, widząc ją tak spokojną, nie bardzo wierzyli że w ogóle jest chora. Cieszyła się po prostu, że może cierpieć, w cierpieniu bowiem dopatrywała się wyraźnego znaku miłosierdzia Bożego; w zamian za miłość Chrystusa Pana miała Mu przynajmniej coś do zaofiarowania. Toteż nie prosiła nigdy o uwolnienie od cierpienia, a nawet o ulgę w nim; przeciwnie, prosiła o zwiększanie się bólów, by móc intensywniej podzielać błogosławioną Mękę Chrystusową.

„Byłem przy niej w ostatniej jej chorobie – powiedział ks. Rafał Melia. – Nie słyszałem żadnych narzekań ani w nocy, ani następnego poranka, i nie zauważyłem jakiegoś zmęczenia; z podziwem patrzyłem na wielki jej spokój i opanowanie”.

Do fizycznych cierpień dochodziły udręki ze strony szatana. W październiku 1833 roku zjawił się w jej pokoju jakiś człowiek i zerwał z niej przykrycie. Elżbieta poleciła się Dziewicy Możnej (Virgo Potens) i postać gdzieś przepadła, zostawiając po sobie ostry zapach siarki. Nie pierwszy i nie ostatni raz zły duch naprzykrzał się jej w taki jawny sposób. Zjawiał się przed nią w szatach spowiednika, małżonka czy syna, i podsuwał jej okropne obrazy. Przewracał jej ołtarzyk Madonny, nie tykając jednak Jej obrazu; chwytał Elżbietę za szyję, dusił, bił ją i deptał po jej ciele. Widziała wściekłego konia buchającego ogniem z pyska, ślepi i nozdrzy albo psa który ugryzł ją w policzek; jedna z przyjaciółek dostrzegła na twarzy i na ciele Elżbiety ślady po doznanym – jak myślała – urazie.

O tym wszystkim wiedzieli i św. Wincenty Pallotti, i ks. Franciszek Vaccari; odprawiali w jej pokoju nawet egzorcyzmy, ale sama Elżbieta nie bardzo się tym niepokoiła; była pewna, że szatan nic jej uczynić nie może, ponad to, co jest zgodne z wolą Pana, więc zachowywała spokój. Również to mnóstwo szczurów gnieżdżących się w jej mieszkaniu przypisywano wpływowi szatana; było ich bowiem wiele, i czuły się tam panami, nawet gdy przychodzili ludzie z zewnątrz. Rzucały się na każdy przyniesiony pokarm, którego jednak nie pożerały, lecz niszczyły. A pewnego dnia jeden z gryzoni, gdy Elżbieta się posilała, przyczepił się do jej wargi.

Znoszenie jednak cierpień, jakie na nią spadały, wydawało się jej czymś lichym i małym w porównaniu z ogromem cierpienia Jezusa. Wszak nie czekała miłość Boga, aż cierpienie i śmierć skierują się ku Niemu, a gdyby tak czekała, tonęlibyśmy jeszcze w naszych grzechach! Bóg natomiast stał się człowiekiem i szedł wprost ku upokorzeniom, ku cierpieniu i śmierci. Elżbieta nie chciała sprawić zawodu i przyjęła cierpienie.

Ks. Józef Valle ofiarował jej włosiennicę z wystającymi kolcami z drutu, nosiła ją z upodobaniem w dzień i w nocy, dopóki nie zabronił jej tego kierownik duchowny. Do snu kładła się na podłodze, a kiedy zostało jej to zakazane, przeniosła się na łóżko, ale jego deska, podobnie jak grzbiet osła, nie była miększa od podłogi!

Zimą i latem nosiła wciąż ten sam habit, który otrzymała od franciszkanów z Ara Coeli – wytarty i połatany, lecz czysty, podobnie jak czyste było jej poddasze. Innego odzienia nie miała; latem znosiła więc upał, a jesienią i zimą – kiedy padały deszcze i wiały wiatry – ziąb przenikał jej ciało. Elizeusz Giordano, biskup Alghero tak opisuje warunki życia bł. Elżbiety: „Byłem raz obecny na jej obiedzie: odrobina ugotowanego dzień przedtem ryżu z solą. W czasie gdy się posilała, bulgotała już w kociołku woda z ryżem na dzień następny. Gdy odwołano ją kiedyś z pokoju, skorzystałem ze sposobności, by zerknąć na jej łóżko. Dotknąłem go – było twarde jak kamień, a do tego tak krótkie, że nie mogła się na nim nawet wygodnie wyciągnąć”.

„Elżbieta była «koncentratem» chorób – mówił ks. Józef Valle – a mimo to powtarzała z upodobaniem: «Cierpienia są zawsze godne pożądania, ponieważ Jezus Chrystus, który jest naszym Panem wycierpiał tak wiele!»„. Grappelli zaś dodał:, że „w ciągu tygodnia dręczyła nieraz swe ciało przy pomocy narzędzi pokutnych”.

„Gdy była jeszcze z rodziną – wspomina brat jej, kapłan – po ułożeniu córek do snu gasiła światło; one zaś nie widziały nigdy, by się rozbierała – a jak opowiadała jej córka Paula – rankiem nie widziały nigdy, by łóżko jej było rozbierane”. Ale czy ona sypiała w łóżku?

Czesały ją: Róża Rinaldi, Filipina Catolli i siostry Tancioni. Róża pomagała jej też przy ubieraniu. Pewnego jednak razu, gdy Elżbieta była u Filipiny, poszła do drugiego pokoju, aby się przebrać. Kiedy po chwili zdziwiona Filipina spytała, jak potrafiła to zrobić – odpowiedziała: «Miłosierdzie Boże!»„. Na to samo pytanie postawione później – odpowiedziała, że pomogła jej Madonna!

Jej sposób odżywiania się był również umartwieniem, zdawało się, że całkowicie straciła zmysł smaku. Jadła raz na dzień, i zawsze to samo. Strawę ugotowaną przechowywała tak długo, dopóki jej nie zużyła, a podobnie jak brat Galdino (zaimprowizowany kucharz pierwszej franciszkańskiej wspólnoty – F.B.) gotowała jakie bądź produkty z odrobiną soli, i to wszystko. Według o. Cammillettiego cały jej posiłek mógł wynosić najwyżej pięć czy sześć uncji (jedna uncja – 27 gramów, więc razem 135 do 162 gramów – F.B.). Do posiłków nie miała osobnego stołu, więc przy pomocy specjalnej długiej łyżki z drewna sięgała wprost do kociołka, przykucnąwszy z nim, tam gdzie przypadło. Raz namówiła ks. Ludwiga Petritoliego, by skosztował jej dania, ale ten nie potrafił przełknąć ani jednego kęsa tej rancidume (tj. jadła zalatującego stęchlizną – F.B.). Nigdy nie piła wina i nikt nie potrafił jej nakłonić do spożywania słodyczy. Raz usiłował dokonać tego ks. Józef Grappelli, ale bez skutku, i więcej już nie próbował, by nie być natrętnym.

Wykaz produktów spożywanych przez bł. Elżbietę był bardzo krótki: ryż, nieco twarożku, najpospolitsze warzywa, kasztany, bób gotowany, ziemniaki, rosół, chleb moczony w wodzie, a także ogryzki owoców i skórki arbuza. Nigdy nie prosiła o nic, niejeden dzień przeżyła bez zjedzenia czegokolwiek. Zorientowali się w tym przyjaciele i zaczęli Elżbiecie dostarczać przygotowane już posiłki. Przyjmowała je, aby wspomóc ubogich; dla siebie zostawiała tylko trochę rosołu, gdyż zalecił jej to kierownik duchowny.

Parę razy została na posiłku u oblatek z Tor de’Specchi, a parę razy w domu Tancionich (ks. Filip Tancioni był rektorem Kolegium Propagandy Wiary). Oblatki zeznały, że Elżbieta nigdy nie przyjęła czegoś bardziej smakowitego, a siostry Tancioni mówiły, że jadła bardzo mało, i sama nie wybierała potraw.

Nie prosiła o nic, lecz przyjmowała z wdzięcznością wszystko, myśląc o radości tych biedaków, którzy mieli się cieszyć z tego miłosierdzia ludzi. Dary ofiarowane bł. Elżbiecie trafiały przeważnie do Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego, które prowadziło Dom Miłosierdzia.

Troszczyła się o to, by sprawiać radość innym, dla siebie zaś zachowywała cierpienie. Tak czynił Chrystus, który będąc Bogiem stworzył wszelkie bogactwa, i wszystkie dobra ziemskie, lecz gdy stał się człowiekiem, dla siebie zachował tylko betlejemskie ubóstwo oraz poniżenie i Mękę Krzyża.

(fragment książki Franciszka Amorozo „Elżbieta Sanna, Niepełnosprawna Apostołem” Ząbki 1997)