W procesie beatyfikacyjnym skąpe są świadectwa dotyczące lat, które Elżbieta przeżyła na Sardynii. Może myślano, że w porównaniu z długim pobytem w Rzymie, były one czymś mało znaczącym? Ci jednak, którzy o tym mówili to świadkowie kwalifikowani! Tak więc mamy brata Błogosławionej – ks. Antoniego Alojzego Sannę oraz jej spowiednika na Sardynii – ks. Józefa Vallego. Dalej, w dokumentach znajdujemy życiorys napisany przez teologa Franciszka Spano-Sannę – proboszcza, z Controngianos, który zebrane przez siebie szczegóły uzyskał od sędziwych osób, znających jeszcze Elżbietę. I wśród dokumentów procesu mamy jeszcze inny życiorys, napisany przez Jana Pierantoniego, wówczas konsultora św. Kongregacji Obrzędów.
Ale Elżbieta przez 26 lat (od 1831-1857) przebywała w Rzymie. I te właśnie lata charakteryzują i określają jej świętość, ponieważ żyła tam wyłącznie dla świętości, i ponieważ z pełnym zaufaniem dała się prowadzić przez Wincentego Pallottiego, który, ogłoszony Świętym w roku 1963, nazwany został „perłą i ozdobą rzymskiego kleru”.
Elżbieta urodziła się 23 kwietnia 1788 roku w Codrongianos – miejscowości liczącej 1200 mieszkańców, a leżącej na Sardynii w prowincji Sassari. Rodzice: Salvatore Sanna i Maria Dominika Lai, przeuczciwi i bardzo religijni, byli rolnikami na skromnym swym gospodarstwie, a Salvatore był także burmistrzem miasteczka.
Z siedmiorga dzieci – Elżbieta była drugą z rzędu, a jeden z synów – Alojzy Antoni, został kapłanem.
W trzecim zaledwie miesiącu życia dziewczynka stała się ofiarą ospy, a po nieudanej operacji pozostały jej sztywne ramiona, tak że nigdy nie mogła podać sobie do ust pokarmu ani dotknąć dłońmi czoła. Wchodząc do kościoła zwilżała czy też prosiła o zwilżanie krawędzi kamiennej kropielnicy wodą święconą, by na niej oprzeć swe czoło.
Obdarzona inteligencją i zdolnością refleksji chwytała łatwo pojęcia, zastanawiała się i przyswajała je sobie. Prawdy Boże stawały się dla niej życiem. Jej postęp na drodze cnót był szybki i trwały.
Kiedy miała sześć lat, oddano ją na wychowanie Łucji Pinnie, niewieście pobożnej, której rodzice, mieszkający w tym mieście, często powierzali swe dziewczynki, aby je strzegła i wychowywała. W tym samym roku otrzymała pieczęć Ducha Świętego. Mając lat 10, przystąpiła po raz pierwszy do spowiedzi i Komunii św.
Rozkwitała. Zawsze oddana pracy na rzecz domu, stała się przewodniczką dla swych współtowarzyszek. Samorzutnie podawała im i sama praktykowała to, czego się nauczyła; i znajdowała posłuch. Przekazywała naukę chrześcijańską, kierowała zebraniami oratoryjnymi, prowadziła pielgrzymki do Madonny z Saccargia – cudownego sanktuarium oddalonego od Codrongianos o trzy mile. Wzrastała duchowo sama i pomagała we wzroście swym współtowarzyszkom.
Niepostrzeżenie doszła do pełni młodości. Pewien młody człowiek zwrócił się do matki Elżbiety o wyrażenie zgody na jej poślubienie. Zmieszało to Elżbietę, gdyż nastawiła się już na życie w klasztornej ciszy i modlitwie. Mając niesprawne ręce, nie rozważała nawet możliwości założenia czy niezałożenia rodziny; miłość zaś Boga wzrastająca w jej duszy nie dawała odczuwać pustki, domagającej się wypełnienia. Matka natomiast, właśnie z powodu kalectwa córki, nie chciała by dziewczyna pozostała samotna.
Elżbieta była pełna dobroci, otwartości i delikatności, a przy tym posiadała posag. Zgłoszono trzy propozycje małżeństwa. Matka irytowała się, a w końcu zaczęła być natarczywa, gdy córka nie dawała przyzwolenia na zamążpójście. Elżbieta zwróciła się do spowiednika, a gdy ten stanął po stronie matki, wyraziła zgodę na małżeństwo, ale spośród trzech ubiegających się o jej rękę wybrała najbiedniejszego, Antoniego Marię Porcu. Dnia 3 września 1807 roku stała się szczęśliwą żoną uradowanego małżonka.
Z siedmiorga ich dzieci przeżyło pięcioro. Jedna dziewczynka zmarła przy porodzie, druga w parę miesięcy po rozwiązaniu. Mąż nie robił niczego bez porozumienia z żoną, a żona powtarzała bez końca, że nie była godna tak dobrego męża. Opieka nad nim, nad dziećmi i nad rodzicami zajmowała młodą mężatkę, a miłość Boża napełniała ją radością i dodawała sił, jakich nie dostawało nieszczęsnym ramionom.
Antoni Maria Porcu zmarł świątobliwie dnia 25 stycznia 1825 roku; wówczas Elżbieta złożyła ślub czystości. Wróciło postanowienie z młodych lat. W każdą niedzielę udawała się z dziećmi do kaplicy Najśw. Serca, i przy grobie męża odmawiała róża- nieć. Troszczyła się o rodzinę, o dom i o pole. Rozwijała w duszy miłość do Boga i promieniowała nią wśród swych najbliższych, a miłość ta stale w niej wzrastała.
Teolog Spanno-Sanna oświadczył: „Jak to mogłem odebrać od osób jeszcze żyjących, mówienie jej było pełnieniem cnót, a wartość jej zasad była wyjątkowa; w moim miasteczku uważano ją za wzór chrześcijańskiej doskonałości.”
Córeczki Elżbiety chętnie przestawały z babcią; natomiast starsi chłopcy, pracując z dziadkiem, zaczęli odczuwać surową dyscyplinę swej matki. Najmniejsze zaś dziecko cieszyło się szczególnymi względami wuja, ks. Antoniego Alojzego.
Elżbieta czuła coraz wyraźniej powołanie do życia klasztornego. W roku 1829 udała się do Sassari, przedstawiając wikariuszowi generalnemu swoją sytuację. Ten orzekł, że ma słuchać swego kierownika duchownego. W tym samym roku wielkopostny kaznodzieja mówił tak żarliwie o Ziemi Świętej, że Elżbieta była tym urzeczona; zapłonęła najżywszym pragnieniem oglądania miejsc, gdzie się narodził i gdzie został ukrzyżowany Syn Boży. Pragnienie swe przestawiła spowiednikowi, ale jego odpowiedź była odmowna.
Upłynęły dwa lata. Dizeci rosły, rosło też w sercu pragnienie ujrzenia i dotknięcia tego, czego dotykał Jezus, a także pragnienie uczczenia miejsc skropionych Jego Krwią. Podobnie ks. Józef Valle, zastępca proboszcza, zapalił się do tej pielgrzymki, a także inni ludzie pragnęli udać się do Ziemi Świętej.
Wreszcie wyraził zgodę i spowiednik, przystąpiono więc do realizacji planu. Zdecydowali się jednak wyruszyć jedynie ks. Józef i Elżbieta. Wsiedli na statek 25 czerwca 1831 roku. W drodze jednak zerwała się burza trzymająca ich na łasce fal aż przez cztery dni. Gdy zeszli w Genui na ląd 29 czerwca, Elżbieta nie mogła się utrzymać na nogach. Ledwie jednak zaczęła chodzić, ruszyła na odwiedzanie kościołów i więzień. A gdy zjawili się wreszcie w porcie, by wsiąść na statek płynący do Cypru, okazało się, że w paszportach nie mają wizy zezwalającej na nowy odcinek drogi. Skoro na uzyskanie wizy trzeba było czekać aż miesiąc, ks. Józef zadecydował, by wyruszyć tymczasem do Rzymu, i uczcić tam groby apostołów Piotra i Pawła, jak i relikwie wielu rzymskich męczenników. Częściowo powozem, częściowo pieszo przybyli po wielu przykrych przygodach do Rzymu dnia 23 lipca.
Ks. Józef zdołał się zatrzymać w szpitalu Świętego Ducha, gdzie przyjął obowiązki kapelana. Elżbieta trafiła ostatecznie na poddasze, w pobliżu Bazyliki św. Piotra. I zaczęła się wojna: spowiednik, jedyny Sardyńczyk, który ją rozumiał, polecił natychmiastowy powrót do rodziny. Biedaczka nie miała jednak sił, by się znów powierzyć morzu. Burzliwa przeprawa oraz wyczerpująca podróż w lipcowym upale i w dodatku przeważnie na nogach – wszystko to wyczerpało ją fizycznie. Prócz tego nie miała już pieniędzy na drogę powrotną. Dlatego ks. Józef radził rozsądnie, by czekać.
W takim właśnie momencie Elżbieta spotkała św. Wincentego Pallottiego, który zapoznawszy się ze sprawą, poradził jej, by została tak długo, dopóki odpowiednia pora roku i stan zdrowia nie pozwolą jej na powrót. Stał się odtąd jej kierownikiem duchownym. A potem wszystko ułożyło się tak, że doszło do stałego pozostania w Rzymie.
Ale osiedlenie się w Rzymie nie leżało w pierwotnym planie owej nieudanej podróży, i Elżbieta nie zamierzała bynajmniej porzucić rodziny; wszak celem wyprawy było obejrzenie Ziemi, której dotykały stopy i na którą spłynęła krew Jezusa Chrystusa. Rodzina w tym czasie była zabezpieczona, co wykluczało jakieś ryzyko: dwaj starsi synowie pracowali z dziadkiem, dwie córki były przy babce, a najmłodsza latorośl – przy wuju – księdzu. Według wieści, jakie nadchodziły z Sardynii, rodzina Elżbiety budziła podziw w całym miasteczku. A nawet Stolica Apostolska odstąpiła od podejrzewania Elżbiety o porzucenie rodziny, odsyłając zarzuty do archiwum, gdy kierownik duchowny Błogosławionej, Wincenty Pallotti, wyniesiony został na ołtarze. Bo jakże by Kościół mógł uznać za wzór kapłana tego, który usprawiedliwiałby matkę uporczywie zaniedbującą rodzinę? A było wprost przeciwnie! Czy nie należy podziwiać nadludzkiej wprost siły tej kobiety, która była samotna w wielkim mieście, a do tego obciążona niemożnością porozumiewania się z innymi (mówiła i rozumiała tylko w swym dialekcie) Do tego dochodziła gorycz w sercu z powodu oddalenia od dzieci, z których najmłodsze miało zaledwie 9 lat! W drogę wybrała się z garstką talarów, które zostały wydane już w czasie podróży. W Rzymie mieszkała w klitce na strychu. Była chora: ostre bóle reumatyczne, stały ból głowy, i te ramiona, zwisające niby dwa kołki. By dotrzeć do pokoju na poddaszu, musiała przechodzić przez leżącą niżej oberżę, robiły to również wszystkie osoby odwiedzające chorą Elżbietę. Nie podobało się to gościom oberży, toteż nieraz dawali jej odczuć swoje niezadowolenie. Na ulicy zarówno strój, jak i mowa Elżbiety ściągały na nią drwiny i przedrzeźniania urwisów. Dla niej jednak nie było to straszne: nie reagowała na te wybryki. Rosła w niej miłość do Boga i do bliźniego. Ukochała ubóstwo, ukochała zniewagi, ukochała chorobę. Pogłębiało się jej życie wewnętrzne. Pogrążała się w prawdziwym, stałym apostolstwie.
(fragment książki Franciszka Amorozo „Elżbieta Sanna, Niepełnosprawna Apostołem” Ząbki 1997)