Część 7: śmierć bł. Elżbiety

W styczniu 1857 roku bł. Elżbieta kilkakrotnie mówiła swym przyjaciołom: „W tym roku miesiąc Maj wy będziecie obchodzić!”

Ludwik Schiboni szukał Elżbiety u św. Piotra, ale jej nie znalazł. Wyszedł, lecz wrócił z powrotem. Zatrzymawszy się na krótką adorację w kaplicy Najśw. Sakramentu, skierował się potem ku bramie św. Marty. Tu ujrzał Elżbietę wycieńczoną, opartą na lasce. Rzekła do niego: „Gdybyś mój synu nie przechodził tędy, nie potrafiłabym wejść do kościoła, bo nie mam już siły, by odchylić portierę”.

W tych dniach miała też widzenie: ujrzała św. Kajetana i św. Wincentego Pallottiego; żaliła się, że ją opuścili. Oni jednak powiedzieli, że przychodzą, by zabrać ją z sobą.

Wieść o bliskiej śmierci napełniła ją ponownie pogodą ducha; zamknęła się w sobie w oczekiwaniu wielkiego spotkania z Oblubieńcem. Jej ziemska misja została spełniona, a Oblubieniec pukał już do drzwi; wszystkie jej myśli wybiegały ku Niemu, a światło było już bliskie.

Dla miłującego nie ma radośniejszej wieści. Błogosławiona Elżbieta nosiła w sobie czule jedną myśl: Jeszcze parę dni, czy parę godzin a zobaczę Umiłowanego: obejmie mnie, ja Jego, i zostanie moim na wieki!

Dnia 13 lutego zeszła do św. Piotra po raz ostatni.

Choroba trwała cztery dni. Wielkie było jej cierpienie. Znosiła je w ciszy i skupieniu jakby nie chciała stracić ani jednego ułamka czasu, darowanego jej na przygotowanie do tego prawdziwego spotkania! Wszyscy śpieszący w owe dni do niej byli zbudowani i wzruszeni na widok tak wielkiej cnoty!

Dnia 15 lutego wezwano jej spowiednika ks. Rafała Melię. Stwierdziwszy stan bardzo poważny, radził jej przyjąć Wiatyk. Udał się osobiście do proboszcza bazyliki, by go powiadomić o stanie bł. Elżbiety. Dobiegało właśnie końca zebranie Bractwa Najśw. Sakramentu. Wszyscy członkowie ze świecami w ręku, dwaj kapłani, tj. kanonik Aquari i opat Arcieri wraz z przyjaciółmi Elżbiety ruszyli do niej w procesji.

Elżbieta przyjęła Pana w pełnym zbudowania skupieniu. Po Jego przyjęciu prawie się nie odzywała. Z warg jej można było wyczytać jedynie powtarzające się dwa motywy modlitwy: Wielka dobroć Boża! Najświętsza wola Boża!

Pozostawała pogodna w kontemplacyjnym wyczekiwaniu.

W dzień później, 16 lutego trwała zatopiona całkiem w modlitwie. Ks. Rafał podsunął jej myśl o św. Namaszczeniu. Była z tego rada i przyjęła święty obrzęd z największym weselem – jak zaświadczył obecny tam ks. Józef Grappelli.

Ks. Rafał poddawał jej od czasu do czasu nowy motyw modlitwy. Na pytanie, czy nie ma jakiegoś życzenia wyraziła wolę, by ją pochować w kościele Najśw. Zbawiciela na Fali, gdzie spoczywał już jej Ojciec i Mistrz, św. Wincenty Pallotti.

We wtorek, dnia 17 lutego, ks. Rafał widząc ją rankiem w nieco lepszej kondycji, skorzystał z okazji i wyszedł odprawić Mszę św. Przy Elżbiecie pozostał kanonik Aquari i ks. Józef Grappelli. Ponieważ odejście Elżbiety nie wydawało się bliskie, obydwaj postanowili udać się do swych domów z zamiarem rychłego powrotu, zanim karnawałowa wrzawa nie zawładnie ulicą. Poprosili jednak zastępcę proboszcza Bazyliki św. Piotra, by czuwał przy chorej. I tak spełniła się drugą zapowiedź Elżbiety, która kiedyś powiedziała do swej przyjaciółki: „Zobaczysz, że ten właśnie będzie przy mojej śmierci”. Nie były te słowa bynajmniej wyrazem przykrości, choć żartobliwie i poufale dawała do zrozumienia, że w owej chwili wolałaby mieć przy sobie spowiednika, ks. Rafała, lub kierownika duchownego, ks. Józefa.

Zaczęła się agonia. Ks. Rafał chciał wrócić pośpiesznie do chorej, lecz ks. Ignacy Auconi wchodzący właśnie do domu powiedział mu w bramie zacisza, że nie ma powodu do pośpiechu.

Elżbieta zgasła w swej komórce na poddaszu, uśmiechając się do Aniołów wychodzących naprzeciw, i do swego Oblubieńca, który do niej wyciągał ramiona…

Pobożne modły, jakie towarzyszą duszom idącym na spotkanie z Chrystusem, odprawił zastępca proboszcza.

Oblicze zmarłej rozjaśniał uśmiech; twarz się nie zapadła – stała się piękna!

Zastępca proboszcza zaimprowizował pierwszą mowę pochwalną o cnotach Elżbiety, skierowaną do tych, co przybiegli całować jej ręce i nogi. Nikt nie odnosił wrażenia, że całuje trupa, wydawała się bowiem jakby była pogrążona w błogim śnie.

Pani Guidi wraz z p. Rinaldi zatroszczyły się o ciało zmarłej, obmywające ręce i stopy, ale nic więcej, gdyż Elżbieta zastrzegła sobie wyraźnie, by nie dotykano jej osoby. Ubrano ją w habit franciszkańskich tercjarek, jaki sobie przygotowała w porę. Pewien Polak pragnąc oddać cześć zmarłej, czuwał przy trumnie przez dwie noce, w czasie których ciało Elżbiety spoczywało w mieszkaniu.

Przyjaciele Sługi Bożej nie wierzyli wprost oczom, widząc takie mnóstwo ludzi, przychodzących zobaczyć Świętą; wydawało się bowiem czymś nieprawdopodobnym, że tak wielu ją znało. Przebywała wprawdzie w tym mieście przez lat 26, lecz w pełnym odosobnieniu. Była uboga i nędznie ubrana. Z powodu dialektu przez lata porozumiewała się z niewieloma tylko osobami. Nie dokonała niczego, co ściągałoby uwagę innych, a wygląd jej nie był atrakcyjny; jej strój mógł się wydawać nawet niechlujny i budzący odrazę. Rozumując po ludzku, nie można było wyjaśnić tego powszechnego i nieprzewidzianego zainteresowania dla zmarłej, tego dowodu sympatii i podziwu. Może to Bóg sam poruszył tak wielu ludzi, gdyż śmierć bł. Elżbiety miała zapalić nowe światła.

(fragment książki Franciszka Amorozo „Elżbieta Sanna, Niepełnosprawna Apostołem” Ząbki 1997)