Część 8: niezwykłe wydarzenia po śmierci Elżbiety

Życie bł. Elżbiety nie skończyło się wraz z jej śmiercią. Przeciwnie, jej trumna stała się katedrą, z której po świecie rozbrzmiewało orędzie jej cnót, a rozbrzmiewało mocą człowieka, który przez sąd Boży przeszedł już zwycięsko. Sam Bóg przyczynił się do wzmocnienia powagi tego orędzia, a przyczynił się tym, że pod imieniem zmarłej dokonywały się przedziwne rzeczy.

Alojzy Schiboni zeznał: „Byłem w swej winnicy w Grottaferrata, gdy człowiek przysłany przez moją żonę powiedział mi, że ojciec jej jest umierający, gdyż lekarz Sciamanna daremnie usiłował zaradzić ogromnie wybrzuszonej przepuklinie i że konieczny był zabieg chirurgiczny, ale poważny wiek teścia na to nie pozwalał. Pobiegłem do niego i wręczyłem mu obrazek Bł. Elżbiety, która była mu znana, radząc jednocześnie, by położył go na chorym miejscu ciała i by się jej polecał; ja przeszedłem do przyległego pokoju, gdzie zaczęliśmy wraz z żoną odmawiać litanię. Przy wezwaniu „Panno Można” usłyszeliśmy głośny krzyk starca. Pobiegliśmy i oto – przepuklina ustąpiła! Gdy nadszedł lekarz, mogłem mu z zadowoleniem powiedzieć: «Doktorze, nie trzeba już bistura, Elżbieta okazała się lepsza od Pana!» Lekarz miał łzy w oczach. Było to wieczorem. Następnego dnia z Grottaferrata przybiegła córka robotnika, pracującego w naszej winnicy, który dotąd nie słyszał o Elżbiecie. Otóż powiedział on, że w nocy ukazała mu się niewiasta z okryciem na głowie, ubrana na podobieństwo ubioru Elżbiety, i że powiedziała mu, by nam doniósł, że uzdrowienie mojego teścia dokonało się za jej wstawiennictwem”.

„Słyszałam o cudach dokonanych za sprawą Bł. Elżbiety – zeznała Adelajda Purarelli – a sama mogę opowiedzieć o jednym czy drugim cudzie, jaki zdarzył się w mojej rodzinie.

Przed sześcioma laty zachorował mój szwagier. Lekarze orzekli, że stan jest beznadziejny, tak że przyjął już Wiatyk. Jednak mój mąż poszedł się modlić przed grobem Bł. Elżbiety. W domu mieliśmy ośmioletnią wnuczkę, Matyldę, skarżącą się na ból zębów. Położyłam jej na policzku obrazek Elżbiety o dziecko zasnęło. Gdy po dwu mniej więcej godzinach wrócił mój mąż, dziewczynka, słysząc nasze głosy, obudziła się; a zrozumiawszy, że mowa jest o Elżbiecie rzekła: «Ona była tu teraz i powiedziała, że wujek nie umrze». Tymczasem po chwilowej poprawie stan chorego pogorszył się, a mąż trzymając w ręku obrazek Bł. Elżbiety, zaczął robić Matyldzie wyrzuty z powodu złudnej wieści, jaką nam przekazała. Gdy u dziewczynki w nocy zjawił się znów ból zębów, położyliśmy po raz wtóry nad jej dziąsłami obrazek Błogosławionej i Matylda zasnęła. Po przebudzeniu zaczęła opowiadać, że była z pewną kobietą, która jej powiedziała, iż nie skłamałam, jak to twierdziliście, i że wujek wyzdrowieje. Jakoż po dwu dniach szwagier mój wyszedł ze stanu zagrożenia. Choroba była groźna, co zostało stwierdzone przez dra Lapponiego i przez poproszonych na konsultację lekarzy: Rossoniego, Bondiego i Baccellego”.

Pod koniec roku 1858 Sylwia Bastoni spostrzegła na swej prawej ręce mięsistą narośl wielkości łubinu. Lekarz przeciął ją natychmiast – była to rozlana ropowica – jednakże mimo stosowanych środków leczniczych potęgowały się bóle, gorączka, gangrena, nudności i omdlenia.

„Ja jednak – zeznaje świadek – nie przestawałam się modlić do Virgo Potens za wstawiennictwem bł. Elżbiety, kładąc na ręce mały skrawek z jej szat. W nocy poczułam, że ktoś ściska mnie mocno za rękę, i – myśląc, że to moja siostra – krzyknęłam: «Katarzyno!», Ale siostra spała. Wówczas zawołałam: «O moja Ty, Elżbietko!»

Wczesnym rankiem zjawił się dr Lamberti z dwoma chirurgami ze szpitala Pocieszenia, aby amputować mi ramię. Oglądając je jednak stwierdzili, że nie ma tam nic do cięcia.

Dr Lamberti oświadczył pod przysięgą: «Stwierdziłem że przegub pokrywa się nową tkanką, zaś na dnie rany dostrzegłem mięsiste odrosty. Zupełne zaleczenie mogłem odnotować pod koniec listopada, a przecież w lipcu powinienem był część ręki amputować!»

Wzmiankowany już nieraz ks. Paweł Scapaticci powiedział: „Mój penitent Sylwester Morelli, człowiek spokojny dotąd, popadłszy w chorobę, zmienił się nie do poznania nawet w stosunku do mnie. Dla uniknięcia czegoś gorszego uznałem za konieczne poradzić jego żonie, by za dnia udawała się do swej rodziny, a późnym wieczorem wracała do męża. Był chory na gruźlicę płuc, i choć widziałem, że nie są mu miłe moje wizyty, przychodziłem doń co pewien czas. Aż pewnego dnia przysłał przez kogoś prośbę, bym przyszedł do niego. Wtedy powiedział mi: «Zjawiała się u mnie jakaś kobieta i wręczyła mi obrazek Elżbiety Sanny, ja zaś rzuciłem go na łóżko». Ja sam nie miałem wtedy wielkiego mniemania o Sannie, i odpowiedziałem po prostu «Jesteś czcicielem Madonny, więc polecaj się Jej; ale dla uzyskania jakiejś łaski dobrze jest polecać się jakiemuś Słudze Bożemu». Powiedział mi na to: «Posłuchaj co zaszło: gdy ta kobieta dała mi obrazek zasnąłem, a we śnie ujrzałem dziwnie jakoś ubraną niewiastę: jakieś zawiniątko na głowie, a twarzy nie mogłem rozpoznać. Wnet uprzytomniłem sobie, że była to ta sama kobieta, której obrazek odrzuciłem. Ona zaś zbliżyła się do mnie i powiedziała, że powodem mych dziwactw jest fakt, iż Pan chce ode mnie w spowiedzi więcej szczerości. I dodała z całą powagą: „Wymyśliłeś sobie szczęście na tej ziemi i czynisz wszystko, by je osiągnąć; szczęście to jest jednak niestałe i nigdy nie będzie pełne. Liczysz na to, że powinieneś żyć jakieś 30 lub 40 lat bo jesteś jeszcze młody, ale szczęście prawdziwe osiągniesz w ciągu 20 lub najwyżej 30 dni”. Powiedziawszy to znikła, a ja ocknąwszy się wziąłem do rąk ten obrazek, rozpoznałem Wielebną, i – jak widzisz – włożyłem go pod poduszkę. Teraz zaś proszę o spowiedź».

Wyspowiadał się budująco i poprosił o pomoc w przygotowaniu się na śmierć. Przychodziłem nieraz odwiedzić go potem – zawsze był temu bardzo rad. Po 25 dniach przypomniało mi się, że do końca brak tylko pięciu dni, lecz ja właśnie w 30. dniu miałem na Sapienzy sesję egzaminacyjną i nie mogłem przyjść na umówione spotkanie. Jak tylko mogłem się uwolnić, przybiegłem do niego i stwierdziłem, że drzemie. Tętno miał nieregularne. Gdy go wezwałem po imieniu, spojrzał na mnie szklanymi oczyma i rzekł: «Profesorze, liczyłem na ten akt przyjaźni i miłosierdzia». Wyspowiadał się, z wielką pobożnością przyjął ostatnie rozgrzeszenie i popadł w stan senności, a wnet potem zakończył życie.

To prawda, że nie miałem zbyt wielkiego wyobrażenia o Bł. Sannie, ale po tym, co widziałem własnymi oczyma, doszedłem do wniosku, że Elżbieta jest naprawdę świętą”.

(fragment książki Franciszka Amorozo „Elżbieta Sanna, Niepełnosprawna Apostołem” Ząbki 1997)

Część 7: śmierć bł. Elżbiety

W styczniu 1857 roku bł. Elżbieta kilkakrotnie mówiła swym przyjaciołom: „W tym roku miesiąc Maj wy będziecie obchodzić!”

Ludwik Schiboni szukał Elżbiety u św. Piotra, ale jej nie znalazł. Wyszedł, lecz wrócił z powrotem. Zatrzymawszy się na krótką adorację w kaplicy Najśw. Sakramentu, skierował się potem ku bramie św. Marty. Tu ujrzał Elżbietę wycieńczoną, opartą na lasce. Rzekła do niego: „Gdybyś mój synu nie przechodził tędy, nie potrafiłabym wejść do kościoła, bo nie mam już siły, by odchylić portierę”.

W tych dniach miała też widzenie: ujrzała św. Kajetana i św. Wincentego Pallottiego; żaliła się, że ją opuścili. Oni jednak powiedzieli, że przychodzą, by zabrać ją z sobą.

Wieść o bliskiej śmierci napełniła ją ponownie pogodą ducha; zamknęła się w sobie w oczekiwaniu wielkiego spotkania z Oblubieńcem. Jej ziemska misja została spełniona, a Oblubieniec pukał już do drzwi; wszystkie jej myśli wybiegały ku Niemu, a światło było już bliskie.

Dla miłującego nie ma radośniejszej wieści. Błogosławiona Elżbieta nosiła w sobie czule jedną myśl: Jeszcze parę dni, czy parę godzin a zobaczę Umiłowanego: obejmie mnie, ja Jego, i zostanie moim na wieki!

Dnia 13 lutego zeszła do św. Piotra po raz ostatni.

Choroba trwała cztery dni. Wielkie było jej cierpienie. Znosiła je w ciszy i skupieniu jakby nie chciała stracić ani jednego ułamka czasu, darowanego jej na przygotowanie do tego prawdziwego spotkania! Wszyscy śpieszący w owe dni do niej byli zbudowani i wzruszeni na widok tak wielkiej cnoty!

Dnia 15 lutego wezwano jej spowiednika ks. Rafała Melię. Stwierdziwszy stan bardzo poważny, radził jej przyjąć Wiatyk. Udał się osobiście do proboszcza bazyliki, by go powiadomić o stanie bł. Elżbiety. Dobiegało właśnie końca zebranie Bractwa Najśw. Sakramentu. Wszyscy członkowie ze świecami w ręku, dwaj kapłani, tj. kanonik Aquari i opat Arcieri wraz z przyjaciółmi Elżbiety ruszyli do niej w procesji.

Elżbieta przyjęła Pana w pełnym zbudowania skupieniu. Po Jego przyjęciu prawie się nie odzywała. Z warg jej można było wyczytać jedynie powtarzające się dwa motywy modlitwy: Wielka dobroć Boża! Najświętsza wola Boża!

Pozostawała pogodna w kontemplacyjnym wyczekiwaniu.

W dzień później, 16 lutego trwała zatopiona całkiem w modlitwie. Ks. Rafał podsunął jej myśl o św. Namaszczeniu. Była z tego rada i przyjęła święty obrzęd z największym weselem – jak zaświadczył obecny tam ks. Józef Grappelli.

Ks. Rafał poddawał jej od czasu do czasu nowy motyw modlitwy. Na pytanie, czy nie ma jakiegoś życzenia wyraziła wolę, by ją pochować w kościele Najśw. Zbawiciela na Fali, gdzie spoczywał już jej Ojciec i Mistrz, św. Wincenty Pallotti.

We wtorek, dnia 17 lutego, ks. Rafał widząc ją rankiem w nieco lepszej kondycji, skorzystał z okazji i wyszedł odprawić Mszę św. Przy Elżbiecie pozostał kanonik Aquari i ks. Józef Grappelli. Ponieważ odejście Elżbiety nie wydawało się bliskie, obydwaj postanowili udać się do swych domów z zamiarem rychłego powrotu, zanim karnawałowa wrzawa nie zawładnie ulicą. Poprosili jednak zastępcę proboszcza Bazyliki św. Piotra, by czuwał przy chorej. I tak spełniła się drugą zapowiedź Elżbiety, która kiedyś powiedziała do swej przyjaciółki: „Zobaczysz, że ten właśnie będzie przy mojej śmierci”. Nie były te słowa bynajmniej wyrazem przykrości, choć żartobliwie i poufale dawała do zrozumienia, że w owej chwili wolałaby mieć przy sobie spowiednika, ks. Rafała, lub kierownika duchownego, ks. Józefa.

Zaczęła się agonia. Ks. Rafał chciał wrócić pośpiesznie do chorej, lecz ks. Ignacy Auconi wchodzący właśnie do domu powiedział mu w bramie zacisza, że nie ma powodu do pośpiechu.

Elżbieta zgasła w swej komórce na poddaszu, uśmiechając się do Aniołów wychodzących naprzeciw, i do swego Oblubieńca, który do niej wyciągał ramiona…

Pobożne modły, jakie towarzyszą duszom idącym na spotkanie z Chrystusem, odprawił zastępca proboszcza.

Oblicze zmarłej rozjaśniał uśmiech; twarz się nie zapadła – stała się piękna!

Zastępca proboszcza zaimprowizował pierwszą mowę pochwalną o cnotach Elżbiety, skierowaną do tych, co przybiegli całować jej ręce i nogi. Nikt nie odnosił wrażenia, że całuje trupa, wydawała się bowiem jakby była pogrążona w błogim śnie.

Pani Guidi wraz z p. Rinaldi zatroszczyły się o ciało zmarłej, obmywające ręce i stopy, ale nic więcej, gdyż Elżbieta zastrzegła sobie wyraźnie, by nie dotykano jej osoby. Ubrano ją w habit franciszkańskich tercjarek, jaki sobie przygotowała w porę. Pewien Polak pragnąc oddać cześć zmarłej, czuwał przy trumnie przez dwie noce, w czasie których ciało Elżbiety spoczywało w mieszkaniu.

Przyjaciele Sługi Bożej nie wierzyli wprost oczom, widząc takie mnóstwo ludzi, przychodzących zobaczyć Świętą; wydawało się bowiem czymś nieprawdopodobnym, że tak wielu ją znało. Przebywała wprawdzie w tym mieście przez lat 26, lecz w pełnym odosobnieniu. Była uboga i nędznie ubrana. Z powodu dialektu przez lata porozumiewała się z niewieloma tylko osobami. Nie dokonała niczego, co ściągałoby uwagę innych, a wygląd jej nie był atrakcyjny; jej strój mógł się wydawać nawet niechlujny i budzący odrazę. Rozumując po ludzku, nie można było wyjaśnić tego powszechnego i nieprzewidzianego zainteresowania dla zmarłej, tego dowodu sympatii i podziwu. Może to Bóg sam poruszył tak wielu ludzi, gdyż śmierć bł. Elżbiety miała zapalić nowe światła.

(fragment książki Franciszka Amorozo „Elżbieta Sanna, Niepełnosprawna Apostołem” Ząbki 1997)

Kwiat Sardynii

Sardynia jest wyspą położoną na Morzu Śródziemnym na zachód od półwyspu italskiego. Teren wyspy jest górzysto-równinny. Przez 300 dni w roku świeci tutaj słońce. Deszcze padają głównie zimą i na wiosnę nawilżając spaloną słońcem ziemię. Wyspa wiosną zaczyna przystrajać się w zieleń i okrywa się płaszczem kwiatów. Skąpana słońcem sardyńska ziemia wydaje piękne rośliny, a cała wyspa napełnia się wonią kwiatów. Miejscowa ludność, utrzymująca się głównie z rolnictwa, potrafi docenić piękno przyrody i bogactwo Boskich darów.
To właśnie w Cordogianos, rodzinnej miejscowości Elżbiety Sanny, po raz pierwszy nazwano bł. Elżbietę słodkim tytułem „Kwiat Sardynii”. Tytuł ten wskazuje na podziw jaki budzi się w sercach kolejnych pokoleń sardyńczyków pielęgnujących starannie pamięć o tej niezwykłej obywatelce ich wyspy. Ziemia sardyńska rzeczywiście wydała najpiękniejszy ze swoich kwiatów: Elżbietę Sannę, która rozsławiła wyspę i nieustannie otacza opieką swój lud.
Nie da się zrozumieć miłości i czci jaką mieszkańcy Sardynii otaczają bł. Elżbietę Sannę jeśli nie odwiedzi się jej rodzinnych stron i nie doświadczy się tego żywego kultu, czci i pamięci przekazywanej z pokolenia na pokolenie.
Błogosławiona Elżbieto, Przepiękny Kwiecie Sardynii! Bóg blaskiem Twego piękna napełnił Kościół a Twoją woń rozsiewa po całym świecie. Ucz swoich czcicieli dostrzegać Bożą obecność w pięknie stworzonego świata i nieustannie dziękować za wszelkie Jego dary. Kwiecie Sardynii, módl się za nami!

Część 5: rozmiłowanie w cierpnieniu

Przybywając z sardyńskiego miasteczka do wielkiego Rzymu, bł. Elżbieta mimo swego kalectwa rozwijała owocne apostolstwo. Ks. Józef Grappelli, jej kierownik duchowny (od roku 1853 aż do śmierci) upatrywał moc tej skuteczności w jej umiłowaniu cierpienia. Zeznał on m. in.:

„Czuła ból, gdy widziała, że Bóg nie jest kochany przez wszystkich łudzi, i gdy patrzyła na zgubę tak wielu odkupionych Najdroższą Krwią Chrystusową. Ciemnota, w jakiej utrzymywano dzieci warstw najbiedniejszych, jak i profanacje kościołów, bardzo ją zasmucały. W czasie karnawału, kiedy to Pan nawiedzał ją wzmożoną falą cierpień, mawiała nieraz: «Módlmy się bardzo, bo w tych dniach bardzo się obraża Boga». Wzdychała z powodu wzmagających się zgorszeń, gotowa na wszystko, byleby można było położyć im tamę. Podsycała w sobie wówczas większą gorliwość oraz żywsze jeszcze pragnienie większego cierpienia”.

Istotnie, wychowywała się w „szkole” Jezusa Chrystusa, który wziął na siebie grzechy ludzkości, a także w „szkole” św. Wincentego Pallottiego, który za grzechy świata sam karcił swe ciało, i prosił innych, by go biczowali.

Całe jej życie było wielką ofiarą przebłagalną. Nie mogła, jak inni ludzie, sprawnie posługiwać się rękoma, nie mogła nigdy podać sobie prosto do ust pokarmu, uczesać się czy obmyć twarzy, nie mogła wykonać nawet pełnego znaku krzyża; a jednak opiekowała się dziećmi i domem, doglądała kuchni i pola, kierowała zebraniami młodzieży i matek, otaczała opieką chorych. W tym co czyniła, wykazywała na pewno heroizm; ileż jednak odczuła upokorzeń z powodu tego, czego czynić nie mogła! Toteż Crappelli, jej kierownik duchowny, jako coś zdumiewającego podkreślał fakt, że z powodu swego upośledzenia nie żaliła się nigdy! Wprost przeciwnie: w dokumentach czytamy, że była „pogodna i radosna”.

W miasteczku zwano ją żartobliwie „opatką”; na ulicach zaś Rzymu posypał się na nią czasem i grad kamieni, nigdy jednak nie traciła spokoju. Nie straciła go nawet wtedy, gdy jakaś rozzłoszczona kobieta znęcała się nad nią, w drodze od mostu Aniołów aż do Chiesa Nuova, okładając ją pięściami i obrzucając obelgami; jeden z kamieni uderzając ją w głowę, spowodował powstanie guza, który już został do końca życia.

Elżbieta miała żywe, pogodne usposobienie, nie potrafiła nienawidzić. Kiedy ją obrażano mówiła: „O, jak dobry jest Bóg! Gdyby oni wiedzieli, kim ja jestem! Zasłużyłam sobie na więcej niż to”.

Od czasów dziewczęcych prosiła Matkę Bolesną, by mogła z Nią dzielić cierpienia, i prośbie tej stało się zadość.

Zaczęło się od częstych bólów głowy i zębów. Potem była ta niefortunna podróż, która obfitowała w liczne i przykre przygody. Dzięki nim Elżbieta zamiast w Jerozolimie znalazła się w Rzymie. To był wstrząs, który zaważył na jej zdrowiu do tego stopnia, że już nigdy nie czuła się dobrze, a kłopoty z roku na rok mnożyły się i powiększały. Zniekształcający artretyzm objął całe ciało. Nawiedzała ją raz po raz gorączka tak wysoka, że chciałoby się w niej rzucić w lodowatą wodę, by zaraz potem doznać nieznośnej zimnicy. Cierpiała na podobieństwo Ukrzyżowanego; jej ręce i nogi bywały opuchnięte i sprawiały wielki ból, czuła przeszywające kłucie w piersi, mózg jakby się gotował w głowie, a całe ciało było jak pobite i połamane. Spędzała noce częściowo bezsennie, pogrążona w modlitwie; rankiem zaś była w swoim czasie u św. Piotra, a za dnia dwukrotnie udawała się z posługą do domu mons. Soglii, również i wtedy, gdy przeniósł się on na plac Campitelli. A nie był to byle jaki spacer; odległość Bazyliki św. Piotra do Capitolu była spora, a kiedy trzeba ją było pokonywać w letniej spiekocie lub w deszczu było to bardzo uciążliwe.

Pojawiały się omdlenia i utraty przytomności. Niekiedy czuła, jakby jakaś niewidzialna ręka ściskała boleśnie i miażdżyła jej serce. Środkiem zaradczym zalecanym przez ówczesną medycynę przeciw obrzękom i bólom były plastry gorącej smoły. Elżbieta przyklejała je mężnie na klatce piersiowej, na plecach, brzuchu i nogach, ale następstwem tego często były rany spowodowane oparzeniami. Dla niej jednak ból i choroby były znakiem miłosierdzia Bożego, więc użalała się tylko, że z tego daru nie umie korzystać. Pewnego dnia powiedziała do ks. Józefa Vallego z odcieniem pełnej prostoty satysfakcji: „Ojciec duchowny nie chce pozwolić mi na włosiennicę, Bóg jednak pomyślał o tym. A Jezus cierpiał o wiele więcej; w porównaniu z Jego cierpieniem moje jest wygodnym leniuchowaniem”. Zdawało się, że ból nie dotyczy jej samej i niektórzy ludzie, widząc ją tak spokojną, nie bardzo wierzyli że w ogóle jest chora. Cieszyła się po prostu, że może cierpieć, w cierpieniu bowiem dopatrywała się wyraźnego znaku miłosierdzia Bożego; w zamian za miłość Chrystusa Pana miała Mu przynajmniej coś do zaofiarowania. Toteż nie prosiła nigdy o uwolnienie od cierpienia, a nawet o ulgę w nim; przeciwnie, prosiła o zwiększanie się bólów, by móc intensywniej podzielać błogosławioną Mękę Chrystusową.

„Byłem przy niej w ostatniej jej chorobie – powiedział ks. Rafał Melia. – Nie słyszałem żadnych narzekań ani w nocy, ani następnego poranka, i nie zauważyłem jakiegoś zmęczenia; z podziwem patrzyłem na wielki jej spokój i opanowanie”.

Do fizycznych cierpień dochodziły udręki ze strony szatana. W październiku 1833 roku zjawił się w jej pokoju jakiś człowiek i zerwał z niej przykrycie. Elżbieta poleciła się Dziewicy Możnej (Virgo Potens) i postać gdzieś przepadła, zostawiając po sobie ostry zapach siarki. Nie pierwszy i nie ostatni raz zły duch naprzykrzał się jej w taki jawny sposób. Zjawiał się przed nią w szatach spowiednika, małżonka czy syna, i podsuwał jej okropne obrazy. Przewracał jej ołtarzyk Madonny, nie tykając jednak Jej obrazu; chwytał Elżbietę za szyję, dusił, bił ją i deptał po jej ciele. Widziała wściekłego konia buchającego ogniem z pyska, ślepi i nozdrzy albo psa który ugryzł ją w policzek; jedna z przyjaciółek dostrzegła na twarzy i na ciele Elżbiety ślady po doznanym – jak myślała – urazie.

O tym wszystkim wiedzieli i św. Wincenty Pallotti, i ks. Franciszek Vaccari; odprawiali w jej pokoju nawet egzorcyzmy, ale sama Elżbieta nie bardzo się tym niepokoiła; była pewna, że szatan nic jej uczynić nie może, ponad to, co jest zgodne z wolą Pana, więc zachowywała spokój. Również to mnóstwo szczurów gnieżdżących się w jej mieszkaniu przypisywano wpływowi szatana; było ich bowiem wiele, i czuły się tam panami, nawet gdy przychodzili ludzie z zewnątrz. Rzucały się na każdy przyniesiony pokarm, którego jednak nie pożerały, lecz niszczyły. A pewnego dnia jeden z gryzoni, gdy Elżbieta się posilała, przyczepił się do jej wargi.

Znoszenie jednak cierpień, jakie na nią spadały, wydawało się jej czymś lichym i małym w porównaniu z ogromem cierpienia Jezusa. Wszak nie czekała miłość Boga, aż cierpienie i śmierć skierują się ku Niemu, a gdyby tak czekała, tonęlibyśmy jeszcze w naszych grzechach! Bóg natomiast stał się człowiekiem i szedł wprost ku upokorzeniom, ku cierpieniu i śmierci. Elżbieta nie chciała sprawić zawodu i przyjęła cierpienie.

Ks. Józef Valle ofiarował jej włosiennicę z wystającymi kolcami z drutu, nosiła ją z upodobaniem w dzień i w nocy, dopóki nie zabronił jej tego kierownik duchowny. Do snu kładła się na podłodze, a kiedy zostało jej to zakazane, przeniosła się na łóżko, ale jego deska, podobnie jak grzbiet osła, nie była miększa od podłogi!

Zimą i latem nosiła wciąż ten sam habit, który otrzymała od franciszkanów z Ara Coeli – wytarty i połatany, lecz czysty, podobnie jak czyste było jej poddasze. Innego odzienia nie miała; latem znosiła więc upał, a jesienią i zimą – kiedy padały deszcze i wiały wiatry – ziąb przenikał jej ciało. Elizeusz Giordano, biskup Alghero tak opisuje warunki życia bł. Elżbiety: „Byłem raz obecny na jej obiedzie: odrobina ugotowanego dzień przedtem ryżu z solą. W czasie gdy się posilała, bulgotała już w kociołku woda z ryżem na dzień następny. Gdy odwołano ją kiedyś z pokoju, skorzystałem ze sposobności, by zerknąć na jej łóżko. Dotknąłem go – było twarde jak kamień, a do tego tak krótkie, że nie mogła się na nim nawet wygodnie wyciągnąć”.

„Elżbieta była «koncentratem» chorób – mówił ks. Józef Valle – a mimo to powtarzała z upodobaniem: «Cierpienia są zawsze godne pożądania, ponieważ Jezus Chrystus, który jest naszym Panem wycierpiał tak wiele!»„. Grappelli zaś dodał:, że „w ciągu tygodnia dręczyła nieraz swe ciało przy pomocy narzędzi pokutnych”.

„Gdy była jeszcze z rodziną – wspomina brat jej, kapłan – po ułożeniu córek do snu gasiła światło; one zaś nie widziały nigdy, by się rozbierała – a jak opowiadała jej córka Paula – rankiem nie widziały nigdy, by łóżko jej było rozbierane”. Ale czy ona sypiała w łóżku?

Czesały ją: Róża Rinaldi, Filipina Catolli i siostry Tancioni. Róża pomagała jej też przy ubieraniu. Pewnego jednak razu, gdy Elżbieta była u Filipiny, poszła do drugiego pokoju, aby się przebrać. Kiedy po chwili zdziwiona Filipina spytała, jak potrafiła to zrobić – odpowiedziała: «Miłosierdzie Boże!»„. Na to samo pytanie postawione później – odpowiedziała, że pomogła jej Madonna!

Jej sposób odżywiania się był również umartwieniem, zdawało się, że całkowicie straciła zmysł smaku. Jadła raz na dzień, i zawsze to samo. Strawę ugotowaną przechowywała tak długo, dopóki jej nie zużyła, a podobnie jak brat Galdino (zaimprowizowany kucharz pierwszej franciszkańskiej wspólnoty – F.B.) gotowała jakie bądź produkty z odrobiną soli, i to wszystko. Według o. Cammillettiego cały jej posiłek mógł wynosić najwyżej pięć czy sześć uncji (jedna uncja – 27 gramów, więc razem 135 do 162 gramów – F.B.). Do posiłków nie miała osobnego stołu, więc przy pomocy specjalnej długiej łyżki z drewna sięgała wprost do kociołka, przykucnąwszy z nim, tam gdzie przypadło. Raz namówiła ks. Ludwiga Petritoliego, by skosztował jej dania, ale ten nie potrafił przełknąć ani jednego kęsa tej rancidume (tj. jadła zalatującego stęchlizną – F.B.). Nigdy nie piła wina i nikt nie potrafił jej nakłonić do spożywania słodyczy. Raz usiłował dokonać tego ks. Józef Grappelli, ale bez skutku, i więcej już nie próbował, by nie być natrętnym.

Wykaz produktów spożywanych przez bł. Elżbietę był bardzo krótki: ryż, nieco twarożku, najpospolitsze warzywa, kasztany, bób gotowany, ziemniaki, rosół, chleb moczony w wodzie, a także ogryzki owoców i skórki arbuza. Nigdy nie prosiła o nic, niejeden dzień przeżyła bez zjedzenia czegokolwiek. Zorientowali się w tym przyjaciele i zaczęli Elżbiecie dostarczać przygotowane już posiłki. Przyjmowała je, aby wspomóc ubogich; dla siebie zostawiała tylko trochę rosołu, gdyż zalecił jej to kierownik duchowny.

Parę razy została na posiłku u oblatek z Tor de’Specchi, a parę razy w domu Tancionich (ks. Filip Tancioni był rektorem Kolegium Propagandy Wiary). Oblatki zeznały, że Elżbieta nigdy nie przyjęła czegoś bardziej smakowitego, a siostry Tancioni mówiły, że jadła bardzo mało, i sama nie wybierała potraw.

Nie prosiła o nic, lecz przyjmowała z wdzięcznością wszystko, myśląc o radości tych biedaków, którzy mieli się cieszyć z tego miłosierdzia ludzi. Dary ofiarowane bł. Elżbiecie trafiały przeważnie do Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego, które prowadziło Dom Miłosierdzia.

Troszczyła się o to, by sprawiać radość innym, dla siebie zaś zachowywała cierpienie. Tak czynił Chrystus, który będąc Bogiem stworzył wszelkie bogactwa, i wszystkie dobra ziemskie, lecz gdy stał się człowiekiem, dla siebie zachował tylko betlejemskie ubóstwo oraz poniżenie i Mękę Krzyża.

(fragment książki Franciszka Amorozo „Elżbieta Sanna, Niepełnosprawna Apostołem” Ząbki 1997)

Część 4: wiara i miłość bł. Elżbiety

Każdego poranka zjawiała się w Bazylice św. Piotra, i – jeżeli nie miała innych zobowiązań – pozostawała tam do ostatniej Mszy św. Bazylika była jej domem. Istotnie, gdy tylko umarła, rozeszła się wiadomość, że „zmarła Święta ze świętego Piotra”.

Wszyscy świadkowie zeznają, że z Elżbietą mówiło się wyłącznie o sprawach duchowych. Ks. Alojzy Petritoli uważał się za upoważnionego do stwierdzenia, że Sługa Boża Elżbieta przyjmowała komunię duchową w ciągu dnia aż 33 razy – to był jej sposób przeżywania zjednoczenia z Bogiem. Jej cześć dla Najśw. Eucharystii wyrażała się m. in. w naiwnym pragnieniu, by kapłani nosili zawsze rękawiczki czy przepaski na rękach, jako że dotykają nimi Ciała Jezusa Chrystusa!

Ks. Scapaticci mówił: „Ks. Franciszek Vaccari pokazał mi raz pończochy, jakie zrobiła dla niego Elżbieta swymi kalekimi dłońmi.”

Tenże ks. Scapaticci powiedział również, że „Elżbieta była zauroczona Męką Jezusa Chrystusa, której poświęcała długie rozmyślania zarówno w domu, jak i kościele. Przybierała wtedy postawę osoby zatopionej w głębokiej medytacji, czego sam byłem nieraz świadkiem w czasie świętych czynności sprawowanych przed Najśw. Sakramentem w kościele Najśw. Zbawiciela na Fali: Trwała skulona, dotykając czołem niemal posadzki. Mówiła z uczuciem o Najśw. Dziewicy, dobierając przy tym czułych słów, a także zachęcała wszystkich, by Maryję kochali jak Matkę, by służyli Jej z oddaniem, i by wzywali Ją jako Możną Pannę.

Alojzy Schiboni dostrzegł ją raz u Św. Piotra na kolanach, ukrytą za konfesjonałem, blisko ołtarza św. Cecylii. Zrobił ruch w jej kierunku, lecz ona dała mu znak, by zaczekał. Po chwili poprosiła, by się zbliżył. Gdy Schiboni zapytał, czemu kazała mu czekać, odpowiedziała: „Mój synu, uczestniczyłam we Mszy św.: jeżeli aniołowie padają na twarz wobec tej straszliwej Ofiary, jakżeż winniśmy się zachowywać my, biedne ziemskie robaczki!”

Bliska przyjaciółka bł. Elżbiety – Adelajda Balzani – tak ją wspomina: „miała zwyczaj odwiedzać szpitale, by chorym wraz z posługą fizyczną, z jedzeniem czy jałmużną, przynosić i wsparcie duchowe. Przystawała z nimi życzliwie, pouczała o prawdach wiary i o chrześcijańskich obowiązkach, a nie zniechęcała się nawet wtedy, gdy sanitariusze traktowali ją źle, i gdy wyśmiewali się z jej mowy. Kiedy odwiedzało się ją w pokoju, rozmowa schodziła wkrótce na tematy religijne lub zmieniała się w modlitwę.

Mówiła żywo i z głębi serca. Głoszone prawdy czuła wewnętrznie i przeżywała je sama. Doznała wielu przykrości szczególnie w czasie rewolucji, w roku 1849; ale ani złe traktowanie, ani doznawane obelgi jakby jej nie raniły: żywiła nadzieję, że będzie mogła ponieść śmierć za wiarę, i zazdrościła misjonarzom udającym się do pogan, bo mieli tam większe widoki na męczeństwo.

W okresie Wielkiego Tygodnia nie przyjmowała gości, by móc się całkowicie oddać rozpamiętywaniu Wielkiej Tajemnicy.

Snuła przede mną religijne refleksje w piękny, wzruszający sposób. Mówiąc o ofierze Mszy św. podkreślała jej wielkość i wzniosłość i konkludowała, że Pan sprawił nam dar niezmierzonej miłości, gdyż we Mszy św., w adorowaniu, wielbieniu i prośbie możemy godnie oddawać Mu to, cośmy oddawać powinni.

Ogromnie się też troszczyła o chwałę Domu Pańskiego.

Przyswoiła sobie ducha Apostolstwa Katolickiego. Radziła wszystkim, by modlili się stale o to, aby wszystkie ludy poznały prawdziwą wiarę; zachęcała do częstego odmawiania modlitwy ks. Wincentego, by cały świat zjednoczył się w jednej Owczarni pod jednym Pasterzem; w tej też intencji mnożyła swe modły i praktyki pokutne”.

Ks. Józef Grappelli, kierownik duchowny Elżbiety w końcowych latach jej życia, zaświadczył: „Całe jej życie było nieustanną modlitwą, rozmyślaniem i zjednoczeniem z Bogiem, do którego odnosiła się, i dla którego rozmawiała z ludźmi, podejmowała działania i znosiła swe utrapienia.”

Ks. Rafał Melia, spowiednik Elżbiety po śmierci ks. Franciszka Vaccariego, dorzucił do tego: „Trawiona była pragnieniem Komunii św. Na bicie zegara ofiarowywała Ojcu Przedwiecznemu Najśw. Krew Jezusa Chrystusa, i – podobnie jak jej Mistrz, ks. Wincenty – dla zapewniania skuteczności, tym ofiarowaniem kończyła każdą modlitwę. Chrystus stanowił dla niej wielką księgę zapisaną wewnątrz i zewnątrz; z niej też czerpała wiedzę o zbawieniu wiecznym”.

Podeszły już wiekiem ks. Paweł Scapaticci, kapłan wybitny, oświadczył, że widział jak Elżbieta usłyszawszy bluźnierstwo, rzuciła się na kolana na środku ulicy.

Gdy się jej przytrafiło stanąć wobec jakiejś przeciwności, lub gdy któreś z jej cierpień stało się dotkliwsze, miała zwyczaj mówić: „Miłosierdzie Boże!”, „Jak piękny dar zesłał Bóg na mnie!”, „Jakże dobry jest Pan, a jak z tego nie korzystam!” Według świadectwa p. Róży Rinaldi, przyjaciółki bł. Elżbiety, pozostającej w bliskich z nią stosunkach przez lat 15, Elżbieta mówiła w czasie karnawału: „Módlmy się gorąco, bo w tych dniach Pan jest obrażany tak bardzo”. Wzdychała na widok zgorszenia i zamieszania panującego w tym czasie, i by im zapobiec, była gotowa na wszelkie cierpienia.

Bardzo serdecznie odnosiła się do ludzi. Sama schorowana i słaba działała zawsze na korzyść bliźnich, nawet i wtedy, gdy w zamian za to spotykały ją oszczerstwa i obelgi. Pewną sąsiadkę, która groziła jej nawet kijem, polecała względom swych dobroczyńców. Dla członków Apostolstwa Katolickiego była najtroskliwszą matką starającą się o to, by żyli w miłości i by się przepajali duchem Założyciela.

(fragment książki Franciszka Amorozo „Elżbieta Sanna, Niepełnosprawna Apostołem” Ząbki 1997)

Część 3: żywot bł. Elżbiety w Rzymie

W Codrongianos Elżbieta cieszyła się umiarkowanym dostatkiem. Rodzina była szanowana, a ona sama promieniowała osobistym urokiem. Blisko niej były dzieci, rodzice, brat-kapłan. Stała się duszą parafii. W Rzymie tego wszystkiego zabrakło. Nigdy jednak nie prosiła nikogo o wsparcie, chociaż zdarzały się dni, że nie miała nic do jedzenia. Pomału jednak dostrzeżono, w jakich żyła warunkach. Ten i ów widząc jej biedę i dobroć, dawał jakiś pieniążek. Żona watykańskiego ogrodnika pomagała jej w czesaniu włosów i przynosiła coś z jarzyn. Ona sama też zaczęła pomagać innym w miarę jak pozwalało na to jej kalectwo. Od młodości marzyła, by się zamknąć w klasztorze, aby życie uczynić tam nieustannym darem i dziękczynieniem Bogu za łaski, a także służbą bliźniemu. Rozmawiała w głębi duszy z Bogiem, a miłość Boża płonęła w niej, jak prawdziwy ogień. To marzenie młodości wróciło teraz ze wzmożoną siłą. Spotkała ks. Wincentego Pallottiego i zapisała się do jego „szkoły”. On również, jako młodzieniec, tęsknił do kapucyńskiego klasztoru, ale dopiero w czterdziestym szóstym roku życia mógł to częściowo urzeczywistnić w założonej przez siebie Wspólnocie.

Elżbieta wybrała franciszkańskie ubóstwo, i z owej komórki na poddaszu, w jakiej mieszkała, uczyniła swój klasztor; kościoły zaś, szpitale i ulice Rzymu stały się polem jej apostolskiej pracy.

Mieszkała blisko zakrystii Bazyliki św. Piotra. Poprzedni budynek został zburzony, by dać miejsce na mieszkania dla kanoników, mających w bazylice swe beneficjum. Na parterze znajdowała się oberża należąca do rodziny Campich; nad nią zaś było obszerne poddasze składające się z dwóch pomieszczeń: jedno przeciekające; drugie pełne szczurów! To było jej mieszkanie aż do śmierci.

W ciągu dnia najczęściej przebywała w Bazylice św. Piotra. Schodziła tam rankiem po otwarciu i pozostawała aż do wygaszenia świec po ostatniej Mszy św. Trwała w jakimś zakątku lub ukryta za konfesjonałem, wciąż na kolanach, skulona i nieruchoma, dotykając często czołem posadzki. Modliła się gorąco. Kaplica Najśw. Sakramentu oraz kościoły w których odprawiano 40-godzinne nabożeństwa stanowiły ulubione miejsca jej spotkań z Bogiem.

Jeszcze w czasach młodości, na Sardynii, słysząc raz kazanie o Męce Pańskiej popadła w omdlenie; przyszła do siebie dopiero, gdy usłyszała głos wewnętrzny: „Bądź dzielna i miłuj mnie!” Podczas Wielkiego Tygodnia nie przyjmowała nikogo, aby móc się oddać całkowicie rozpamiętywaniu Męki Chrystusa. Adelajda Balzani, jej przyjaciółka, wspominała, że kiedy odwiedziła ją w dniach Wielkiego Tygodnia, Elżbieta na jej widok rzekła z wyrzutem: „Ależ w tych dniach!” Adelajda opowiadała potem: „Co na mnie zrobiło wrażenie, to bladość jej oblicza – wydawała się trupia. Zrozumiałam z tego, jak wielki ból przeżywała w czasie rozważań nad Męką Zbawiciela. A pewnego dnia, gdy się modliła u św. Piotra, zjawił się przed nią Pan z otwartymi ranami spływającymi krwią, by ujawnić skarby łaski i miłosierdzia, zlewanych na czcicieli Najdroższej Krwi”.

We Mszy św. uczestniczyła, łącząc jej części z momentami Męki Chrystusa, zgodnie z tym, jak ją nauczył Wincenty Pallotti. Każdego dnia odwiedzała „Schody Święte”  i odprawiała Drogę Krzyżową na Cmentarzu Niemieckim. Strój franciszkańskiej tercjarki przejęła w kościele św. Franciszka a Ripa, ale bliskie jej były także inne kościoły: Świętego Ducha Neapolitańczyków i Najśw. Zbawiciela na Fali, gdzie spotykała Wincentego Pallottiego i gdzie działał Ośrodek Apostolstwa Katolickiego; dalej kość. św. Piotra in Montorio, Najśw. Maryi Łaskawej, Mantellatek Tor de’Specchi, św. Jana na Lateranie, Santa Maria Maggiore, św. Sebastiana wraz z katakumbami, kość. pod nazwę Sette Chiese, kość. Najśw. Maryi della Pace. Kto zna Rzym, może sobie wyobrazić, ile trzeba było trudu, by podejmować takie wędrówki.

Gdy przechodziła ulicami miasta pogrążona w modlitwie, ludzie dorośli, spoglądali na nią z podziwem, tym większym, że widywali ją w kościele, zawsze skuloną z różańcem w ręku, albo w momencie, gdy szła lub wracała od ołtarza po otrzymaniu Pana w Komunii św. Ale chłopaczyska z Campo dei Fiori, widząc Elżbietę w połatanym mnisim habicie, w czapeczce z rąbkiem, jaką nosiły tylko wieśniaczki, naśmiewali się z niej, lecz ona zachowywała niezmącony spokój. Ks. Józef Sterpi, mieszkający naprzeciw kościoła św. Doroty, obserwował nieraz, jak Elżbieta przechodziła przez mały plac, udając się do przyległej kapliczki. Łobuzeria rzucała często w nią kamieniami, kapustą i karczochami, ale ona nawet się nie odwracała. Wówczas urwisy zniechęceni brakiem reakcji ulatniali się gdzieś w zaułkach. Kiedy wracała, kobiety z pobliża, otaczały ją, całowały ręce i polecały się jej modlitwom. Na ten widok wracali „żartownisie”, a ona spoglądając na nich z szerokim i pełnym dobroci uśmiechem, głaskała ich po głowach, zalecając zarazem, by nie czynili innym tego, co jej uczynili.

Mieszkaniem jej była rudera, pełna szczurów, które buszowały bezkarnie po wszystkich kątach. Wyposażenie było bardzo skromne. Zbite z desek łóżko pokrywała słoma, nie mniej od desek twarda. Prześcieradła nie było. Mały stoliczek z oliwną lampką, jakaś świeca, jedno krzesło. Na ścianie mały obraz – pełna słodyczy Matka z Dzieciątkiem. Lampka paliła się stale. Elżbieta swoją Madonnę zwała „Panną Możną” – Virgo Potens. Pod Jej okiem pokoik stawał się centrum prowadzonego na szeroką skalę, owocnego apostolstwa Elżbiety.

Uświęcali się wszyscy wchodzący na to poddasze; tam bowiem albo się modlono, albo rozmawiano o sprawach duchowych. Elżbieta zachęcała przybyszów do oddania czci swej Madonnie. Prowadziła rozmowy na temat wiary; jej wiedza była solidna, a język natchniony. Przychodziło tam bardzo wielu, zwłaszcza w miesiącu maju. Spotykało się u niej ludzi o wielkich zasługach, przedstawicieli rządów przy Stolicy Apostolskiej, wielu duchownych oraz ludzi z różnych warstw społecznych, którzy u Elżbiety szukali rady i prosili ją o modlitwę.

Wśród przychodzących można było odnotować znaczące nazwiska. Bywali tam bowiem: mons. Soglia, późniejszy biskup Cingoli i kardynał; proboszcz parafii Santa Maria in Traspontina, późniejszy biskup Alghero; Józef Palma, późniejszy arcybiskup; przełożona wraz z oblatkami z Tor de’Specchi; siostry ze zgromadzenia Siedmiu Boleści; ks. Józef Grappelli; ks. Alojzy Petritoli; ks. Antoni Salvatori; ks. Paweł Scapaticci; ks. Michał Cerroni, o. Alojzy Lugari S. J.; ks. Józef Valle; św. Wincenty Pallotti; ks. Franciszek Vaccari; ks. Rafał Melia; ks. Placyd Petacci; p. Antoni Cassetta, ojciec kardynała; ks. Józef Aquari; ks. Łucjan Bandiera; ks. Ignacy Auconi; ks. Karol Maria Orlandi; markiza Wiktoria Fioravanti; markiza Emilia Longhi; księżna Saksońska; ks. Filip Tendoni; o. Paweł Cammilletti.

Sam św. Wincenty Pallotti, jej ojciec duchowny, zwracał się do niej po radę i wysyłał osoby potrzebujące jej rady. Wszyscy wyżej wzmiankowani, jak i wielu innych, których tu nie wymieniono, byli przekonani, że bł. Elżbieta mówiła w duchu Bożym.

Ks. Rafał Melia zeznaje: „Od samego początku naszego Apostolstwa Katolickiego Elżbieta była jego szczególną promotorką. W stosunku do wszystkich członków tegoż Apostolstwa okazywała się matką, otaczającą ogromną troską ich sprawy duchowe i starającą się pobudzać ich bądź radą, bądź modlitwą do przejmowania się cnotami i duchem Założyciela.

Podobnie, jak ks. Rafał, mówi ks. Scapaticci: „Nie wiem, kiedy Bł. Elżbieta wpisała się formalnie w szeregi Kongregacji ks. Wincentego, ale wiem, że wspierała ją zawsze radą, modlitwą i jałmużną. Ks. Wincenty powtarzał, że pewna biedna osoba wyzbywała się tego, co jej dawano, przekazując to na jego Instytut, oraz, że od tej biedaczki otrzymywał więcej pomocy niż od ludzi bogatych. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, kim jest owa biedna osoba, lecz dowiedziałem się później od ks. Franciszka Vaccariego, który jeszcze dodał: «Dwoje jest takich, co nasz Instytut posunęli naprzód: Elżbieta Sanna – jak to Ksiądz słyszał nieraz od ks. Wincentego – i kardynał Lambruschini»„.

Zestawienie Lambruschini-Sanna jest na pewno śmiałe, ale Elżbieta poświęciła istotnie dla Apostolstwa Katolickiego całe swoje życie. Należący do Stowarzyszenia tegoż Apostolstwa mogli z nim współdziałać przez modlitwę, ofiarę i osobisty wkład apostolski. Elżbieta wykonywała stale wszystkie trzy świadczenia: modliła się sama i przyczyniała się do modlitwy innych, składała na rzecz Apostolstwa nawet to, czego potrzebowała sama do życia, a jej mieszkanie, ulica, kościoły i szpitale były dla niej miejscami, gdzie dla zbawienia ludzi rozwijała swe apostolskie działanie.

I rzeczywiście, jak oświadczał ks. Rafał Melia „oddawała do naszej dyspozycji i to wsparcie, jakie dostawała dla siebie. Biedakom przekazywała wszystko, co otrzymała od miłosierdzia innych. Rezygnowała z pokarmu, by dać go temu, kto był od niej biedniejszy” . Już w Genui, po owej nieszczęsnej przeprawie, kiedy w więzieniu niektórym ze swych współziomków rozdała część swojej odzieży, cała jej garderoba mieściła się w małym woreczku, a na zakup nowych sztuk przyodziewku nie miała pieniędzy.

Przedmiotem jej szczególnej troski były dziewczęta zebrane przez św. Wincentego w Pia Casa di Carita dla uchronienia ich od niebezpieczeństw pójścia na ulicę.

Odwiedzała szpital Świętego Ducha in Sassia i szpital św. Jakuba dla nieuleczalnie chorych. Chorym dodawała ducha i posługiwała we wszystkim, na co pozwalały jej niesprawne ręce, przygotowywała ich do sakramentów świętych, i ani zimno, ani pora deszczowa nie mogły jej powstrzymać od tych odwiedzin. Udawała się za zgodą spowiednika i do domów prywatnych, by opiekować się chorymi. Kiedy zachorowała siostra ogrodnika watykańskiego, Róża Rinaldi, która ją czesała i wspomagała w różnych jej osobistych sprawach, Elżbieta pozostawała niekiedy u niej nawet przez cały dzień. Św. Wincenty polecił jej, by się opiekowała sekretarzem św. Kongregacji dla Biskupów i Zakonników, mons. Soglią, późniejszym kardynałem; udawała się do niego rano i wieczór, przechodząc czterokrotnie most Świętych Aniołów, i zmieniając cały tryb swego prywatnego życia. A wszystko to czyniła z całą prostotą, swobodą i przyjemnością, jakby miała z tego osobisty pożytek.

Z watykańskich ogrodów dostarczano jej, za zgodą papieża, kapustę, brukselkę, sałatę i inne warzywa – rozdawała to wszystko ubogim. Oto świadectwo Michaliny Cerroni: „Przyniosłam jej raz czekoladę, ale nie myślę, by zjadła ją sama”. Pewna dostojna pani, widząc jej zniszczoną odzież, ofiarowała jej nowe bardzo piękne okrycie. Elżbieta przekazała je ks. Wincentemu, a on przeznaczył to na szaty kościelne. Ofiarowano jej pewnego dnia dwa piękne wełniane koce, ale ks. Franciszek Vaccari musiał uciekać się aż do wyraźnego nakazu posłuszeństwa, by skłonić ją do zatrzymania przynajmniej jednego. Nie żądała nigdy niczego dla siebie, natomiast prosiła chętnie o coś dla innych, mówiąc: „Dobrodziejstwo, jakie wyświadcza się proszonym większe jest od tego, jakie spływa na obdarowanych wskutek prośby” – a to właśnie było nauką św. Wincentego.

Gromadziła biedne dziewczęta w przedsionkach bazyliki watykańskiej albo w swoim mieszkaniu, wyjaśniając im katechezę, jakiej ledwie co wysłuchały w kościele.

Ludzie różnej kondycji i z różnych klas społecznych: rzymianie i zamiejscowi; prałaci i profesorowie; zakonnicy i księża diecezjalni – szukali u niej rady i prosili o wsparcie w modlitwie. W pobliżu jej domu widać było nierzadko sznur pojazdów, czekających na panów, którzy odwiedzali Elżbietę. Odwiedzin tych było niekiedy tak dużo, że Elżbieta nie miała nawet chwili na przyrządzenie sobie czegoś do zjedzenia, chociaż nie wymagało to wiele czasu. Rzucała na wrzątek warzywo, bób, garstkę ryżu bez oliwy i czasem bez soli, a wszystko to musiało wystarczyć przynajmniej na dwa dni. Czasem oblatki z Tor de’Specchi lub inne kobiety posyłały jej coś ugotowanego, zwłaszcza nieco rosołu.

Ks. Józef Grappelli stwierdził: „Coś cudownego było w tym mnóstwie środków składanych przez ludzkie miłosierdzie w jej ręce; ale ona przekazywała wszystko na rzecz Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego. Przędła, szyła, robiła na drutach tymi biednymi, niepełnosprawnymi rękoma, a czyniła to z pewnością nocami, biorąc pod uwagę natłok ludzi, absorbujących ją w ciągu godzin dziennych. Księżna Saksonii, stwierdziwszy własnoręcznie twardość jej łóżka, kupiła dla niej nowe: wygodne, miękkie i wyposażone w równie piękne koce. Elżbieta podziękowała z wielką uprzejmością, ale zanim łoże przyniesiono do jej mieszkania odesłała je do domu św. Wincentego, by mógł obdarować ubogich”.

(fragment książki Franciszka Amorozo „Elżbieta Sanna, Niepełnosprawna Apostołem” Ząbki 1997)