Część 3: żywot bł. Elżbiety w Rzymie

W Codrongianos Elżbieta cieszyła się umiarkowanym dostatkiem. Rodzina była szanowana, a ona sama promieniowała osobistym urokiem. Blisko niej były dzieci, rodzice, brat-kapłan. Stała się duszą parafii. W Rzymie tego wszystkiego zabrakło. Nigdy jednak nie prosiła nikogo o wsparcie, chociaż zdarzały się dni, że nie miała nic do jedzenia. Pomału jednak dostrzeżono, w jakich żyła warunkach. Ten i ów widząc jej biedę i dobroć, dawał jakiś pieniążek. Żona watykańskiego ogrodnika pomagała jej w czesaniu włosów i przynosiła coś z jarzyn. Ona sama też zaczęła pomagać innym w miarę jak pozwalało na to jej kalectwo. Od młodości marzyła, by się zamknąć w klasztorze, aby życie uczynić tam nieustannym darem i dziękczynieniem Bogu za łaski, a także służbą bliźniemu. Rozmawiała w głębi duszy z Bogiem, a miłość Boża płonęła w niej, jak prawdziwy ogień. To marzenie młodości wróciło teraz ze wzmożoną siłą. Spotkała ks. Wincentego Pallottiego i zapisała się do jego „szkoły”. On również, jako młodzieniec, tęsknił do kapucyńskiego klasztoru, ale dopiero w czterdziestym szóstym roku życia mógł to częściowo urzeczywistnić w założonej przez siebie Wspólnocie.

Elżbieta wybrała franciszkańskie ubóstwo, i z owej komórki na poddaszu, w jakiej mieszkała, uczyniła swój klasztor; kościoły zaś, szpitale i ulice Rzymu stały się polem jej apostolskiej pracy.

Mieszkała blisko zakrystii Bazyliki św. Piotra. Poprzedni budynek został zburzony, by dać miejsce na mieszkania dla kanoników, mających w bazylice swe beneficjum. Na parterze znajdowała się oberża należąca do rodziny Campich; nad nią zaś było obszerne poddasze składające się z dwóch pomieszczeń: jedno przeciekające; drugie pełne szczurów! To było jej mieszkanie aż do śmierci.

W ciągu dnia najczęściej przebywała w Bazylice św. Piotra. Schodziła tam rankiem po otwarciu i pozostawała aż do wygaszenia świec po ostatniej Mszy św. Trwała w jakimś zakątku lub ukryta za konfesjonałem, wciąż na kolanach, skulona i nieruchoma, dotykając często czołem posadzki. Modliła się gorąco. Kaplica Najśw. Sakramentu oraz kościoły w których odprawiano 40-godzinne nabożeństwa stanowiły ulubione miejsca jej spotkań z Bogiem.

Jeszcze w czasach młodości, na Sardynii, słysząc raz kazanie o Męce Pańskiej popadła w omdlenie; przyszła do siebie dopiero, gdy usłyszała głos wewnętrzny: „Bądź dzielna i miłuj mnie!” Podczas Wielkiego Tygodnia nie przyjmowała nikogo, aby móc się oddać całkowicie rozpamiętywaniu Męki Chrystusa. Adelajda Balzani, jej przyjaciółka, wspominała, że kiedy odwiedziła ją w dniach Wielkiego Tygodnia, Elżbieta na jej widok rzekła z wyrzutem: „Ależ w tych dniach!” Adelajda opowiadała potem: „Co na mnie zrobiło wrażenie, to bladość jej oblicza – wydawała się trupia. Zrozumiałam z tego, jak wielki ból przeżywała w czasie rozważań nad Męką Zbawiciela. A pewnego dnia, gdy się modliła u św. Piotra, zjawił się przed nią Pan z otwartymi ranami spływającymi krwią, by ujawnić skarby łaski i miłosierdzia, zlewanych na czcicieli Najdroższej Krwi”.

We Mszy św. uczestniczyła, łącząc jej części z momentami Męki Chrystusa, zgodnie z tym, jak ją nauczył Wincenty Pallotti. Każdego dnia odwiedzała „Schody Święte”  i odprawiała Drogę Krzyżową na Cmentarzu Niemieckim. Strój franciszkańskiej tercjarki przejęła w kościele św. Franciszka a Ripa, ale bliskie jej były także inne kościoły: Świętego Ducha Neapolitańczyków i Najśw. Zbawiciela na Fali, gdzie spotykała Wincentego Pallottiego i gdzie działał Ośrodek Apostolstwa Katolickiego; dalej kość. św. Piotra in Montorio, Najśw. Maryi Łaskawej, Mantellatek Tor de’Specchi, św. Jana na Lateranie, Santa Maria Maggiore, św. Sebastiana wraz z katakumbami, kość. pod nazwę Sette Chiese, kość. Najśw. Maryi della Pace. Kto zna Rzym, może sobie wyobrazić, ile trzeba było trudu, by podejmować takie wędrówki.

Gdy przechodziła ulicami miasta pogrążona w modlitwie, ludzie dorośli, spoglądali na nią z podziwem, tym większym, że widywali ją w kościele, zawsze skuloną z różańcem w ręku, albo w momencie, gdy szła lub wracała od ołtarza po otrzymaniu Pana w Komunii św. Ale chłopaczyska z Campo dei Fiori, widząc Elżbietę w połatanym mnisim habicie, w czapeczce z rąbkiem, jaką nosiły tylko wieśniaczki, naśmiewali się z niej, lecz ona zachowywała niezmącony spokój. Ks. Józef Sterpi, mieszkający naprzeciw kościoła św. Doroty, obserwował nieraz, jak Elżbieta przechodziła przez mały plac, udając się do przyległej kapliczki. Łobuzeria rzucała często w nią kamieniami, kapustą i karczochami, ale ona nawet się nie odwracała. Wówczas urwisy zniechęceni brakiem reakcji ulatniali się gdzieś w zaułkach. Kiedy wracała, kobiety z pobliża, otaczały ją, całowały ręce i polecały się jej modlitwom. Na ten widok wracali „żartownisie”, a ona spoglądając na nich z szerokim i pełnym dobroci uśmiechem, głaskała ich po głowach, zalecając zarazem, by nie czynili innym tego, co jej uczynili.

Mieszkaniem jej była rudera, pełna szczurów, które buszowały bezkarnie po wszystkich kątach. Wyposażenie było bardzo skromne. Zbite z desek łóżko pokrywała słoma, nie mniej od desek twarda. Prześcieradła nie było. Mały stoliczek z oliwną lampką, jakaś świeca, jedno krzesło. Na ścianie mały obraz – pełna słodyczy Matka z Dzieciątkiem. Lampka paliła się stale. Elżbieta swoją Madonnę zwała „Panną Możną” – Virgo Potens. Pod Jej okiem pokoik stawał się centrum prowadzonego na szeroką skalę, owocnego apostolstwa Elżbiety.

Uświęcali się wszyscy wchodzący na to poddasze; tam bowiem albo się modlono, albo rozmawiano o sprawach duchowych. Elżbieta zachęcała przybyszów do oddania czci swej Madonnie. Prowadziła rozmowy na temat wiary; jej wiedza była solidna, a język natchniony. Przychodziło tam bardzo wielu, zwłaszcza w miesiącu maju. Spotykało się u niej ludzi o wielkich zasługach, przedstawicieli rządów przy Stolicy Apostolskiej, wielu duchownych oraz ludzi z różnych warstw społecznych, którzy u Elżbiety szukali rady i prosili ją o modlitwę.

Wśród przychodzących można było odnotować znaczące nazwiska. Bywali tam bowiem: mons. Soglia, późniejszy biskup Cingoli i kardynał; proboszcz parafii Santa Maria in Traspontina, późniejszy biskup Alghero; Józef Palma, późniejszy arcybiskup; przełożona wraz z oblatkami z Tor de’Specchi; siostry ze zgromadzenia Siedmiu Boleści; ks. Józef Grappelli; ks. Alojzy Petritoli; ks. Antoni Salvatori; ks. Paweł Scapaticci; ks. Michał Cerroni, o. Alojzy Lugari S. J.; ks. Józef Valle; św. Wincenty Pallotti; ks. Franciszek Vaccari; ks. Rafał Melia; ks. Placyd Petacci; p. Antoni Cassetta, ojciec kardynała; ks. Józef Aquari; ks. Łucjan Bandiera; ks. Ignacy Auconi; ks. Karol Maria Orlandi; markiza Wiktoria Fioravanti; markiza Emilia Longhi; księżna Saksońska; ks. Filip Tendoni; o. Paweł Cammilletti.

Sam św. Wincenty Pallotti, jej ojciec duchowny, zwracał się do niej po radę i wysyłał osoby potrzebujące jej rady. Wszyscy wyżej wzmiankowani, jak i wielu innych, których tu nie wymieniono, byli przekonani, że bł. Elżbieta mówiła w duchu Bożym.

Ks. Rafał Melia zeznaje: „Od samego początku naszego Apostolstwa Katolickiego Elżbieta była jego szczególną promotorką. W stosunku do wszystkich członków tegoż Apostolstwa okazywała się matką, otaczającą ogromną troską ich sprawy duchowe i starającą się pobudzać ich bądź radą, bądź modlitwą do przejmowania się cnotami i duchem Założyciela.

Podobnie, jak ks. Rafał, mówi ks. Scapaticci: „Nie wiem, kiedy Bł. Elżbieta wpisała się formalnie w szeregi Kongregacji ks. Wincentego, ale wiem, że wspierała ją zawsze radą, modlitwą i jałmużną. Ks. Wincenty powtarzał, że pewna biedna osoba wyzbywała się tego, co jej dawano, przekazując to na jego Instytut, oraz, że od tej biedaczki otrzymywał więcej pomocy niż od ludzi bogatych. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, kim jest owa biedna osoba, lecz dowiedziałem się później od ks. Franciszka Vaccariego, który jeszcze dodał: «Dwoje jest takich, co nasz Instytut posunęli naprzód: Elżbieta Sanna – jak to Ksiądz słyszał nieraz od ks. Wincentego – i kardynał Lambruschini»„.

Zestawienie Lambruschini-Sanna jest na pewno śmiałe, ale Elżbieta poświęciła istotnie dla Apostolstwa Katolickiego całe swoje życie. Należący do Stowarzyszenia tegoż Apostolstwa mogli z nim współdziałać przez modlitwę, ofiarę i osobisty wkład apostolski. Elżbieta wykonywała stale wszystkie trzy świadczenia: modliła się sama i przyczyniała się do modlitwy innych, składała na rzecz Apostolstwa nawet to, czego potrzebowała sama do życia, a jej mieszkanie, ulica, kościoły i szpitale były dla niej miejscami, gdzie dla zbawienia ludzi rozwijała swe apostolskie działanie.

I rzeczywiście, jak oświadczał ks. Rafał Melia „oddawała do naszej dyspozycji i to wsparcie, jakie dostawała dla siebie. Biedakom przekazywała wszystko, co otrzymała od miłosierdzia innych. Rezygnowała z pokarmu, by dać go temu, kto był od niej biedniejszy” . Już w Genui, po owej nieszczęsnej przeprawie, kiedy w więzieniu niektórym ze swych współziomków rozdała część swojej odzieży, cała jej garderoba mieściła się w małym woreczku, a na zakup nowych sztuk przyodziewku nie miała pieniędzy.

Przedmiotem jej szczególnej troski były dziewczęta zebrane przez św. Wincentego w Pia Casa di Carita dla uchronienia ich od niebezpieczeństw pójścia na ulicę.

Odwiedzała szpital Świętego Ducha in Sassia i szpital św. Jakuba dla nieuleczalnie chorych. Chorym dodawała ducha i posługiwała we wszystkim, na co pozwalały jej niesprawne ręce, przygotowywała ich do sakramentów świętych, i ani zimno, ani pora deszczowa nie mogły jej powstrzymać od tych odwiedzin. Udawała się za zgodą spowiednika i do domów prywatnych, by opiekować się chorymi. Kiedy zachorowała siostra ogrodnika watykańskiego, Róża Rinaldi, która ją czesała i wspomagała w różnych jej osobistych sprawach, Elżbieta pozostawała niekiedy u niej nawet przez cały dzień. Św. Wincenty polecił jej, by się opiekowała sekretarzem św. Kongregacji dla Biskupów i Zakonników, mons. Soglią, późniejszym kardynałem; udawała się do niego rano i wieczór, przechodząc czterokrotnie most Świętych Aniołów, i zmieniając cały tryb swego prywatnego życia. A wszystko to czyniła z całą prostotą, swobodą i przyjemnością, jakby miała z tego osobisty pożytek.

Z watykańskich ogrodów dostarczano jej, za zgodą papieża, kapustę, brukselkę, sałatę i inne warzywa – rozdawała to wszystko ubogim. Oto świadectwo Michaliny Cerroni: „Przyniosłam jej raz czekoladę, ale nie myślę, by zjadła ją sama”. Pewna dostojna pani, widząc jej zniszczoną odzież, ofiarowała jej nowe bardzo piękne okrycie. Elżbieta przekazała je ks. Wincentemu, a on przeznaczył to na szaty kościelne. Ofiarowano jej pewnego dnia dwa piękne wełniane koce, ale ks. Franciszek Vaccari musiał uciekać się aż do wyraźnego nakazu posłuszeństwa, by skłonić ją do zatrzymania przynajmniej jednego. Nie żądała nigdy niczego dla siebie, natomiast prosiła chętnie o coś dla innych, mówiąc: „Dobrodziejstwo, jakie wyświadcza się proszonym większe jest od tego, jakie spływa na obdarowanych wskutek prośby” – a to właśnie było nauką św. Wincentego.

Gromadziła biedne dziewczęta w przedsionkach bazyliki watykańskiej albo w swoim mieszkaniu, wyjaśniając im katechezę, jakiej ledwie co wysłuchały w kościele.

Ludzie różnej kondycji i z różnych klas społecznych: rzymianie i zamiejscowi; prałaci i profesorowie; zakonnicy i księża diecezjalni – szukali u niej rady i prosili o wsparcie w modlitwie. W pobliżu jej domu widać było nierzadko sznur pojazdów, czekających na panów, którzy odwiedzali Elżbietę. Odwiedzin tych było niekiedy tak dużo, że Elżbieta nie miała nawet chwili na przyrządzenie sobie czegoś do zjedzenia, chociaż nie wymagało to wiele czasu. Rzucała na wrzątek warzywo, bób, garstkę ryżu bez oliwy i czasem bez soli, a wszystko to musiało wystarczyć przynajmniej na dwa dni. Czasem oblatki z Tor de’Specchi lub inne kobiety posyłały jej coś ugotowanego, zwłaszcza nieco rosołu.

Ks. Józef Grappelli stwierdził: „Coś cudownego było w tym mnóstwie środków składanych przez ludzkie miłosierdzie w jej ręce; ale ona przekazywała wszystko na rzecz Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego. Przędła, szyła, robiła na drutach tymi biednymi, niepełnosprawnymi rękoma, a czyniła to z pewnością nocami, biorąc pod uwagę natłok ludzi, absorbujących ją w ciągu godzin dziennych. Księżna Saksonii, stwierdziwszy własnoręcznie twardość jej łóżka, kupiła dla niej nowe: wygodne, miękkie i wyposażone w równie piękne koce. Elżbieta podziękowała z wielką uprzejmością, ale zanim łoże przyniesiono do jej mieszkania odesłała je do domu św. Wincentego, by mógł obdarować ubogich”.

(fragment książki Franciszka Amorozo „Elżbieta Sanna, Niepełnosprawna Apostołem” Ząbki 1997)