Dnia 19 lutego 1857 roku, gdy o godzinie dziewiątej dzwon bazyliki watykańskiej obwieszczał początek Godzin Liturgii, a karnawałowe pojazdy – był to wszak tłusty czwartek – gotowały się do wpadania na ulice pełne szalejących ludzi, z dziedzińca św. Marty wyruszył pochód wydłużający się powoli na ogromnym placu św. Piotra – ku zdumieniu patrzących na to kolumn i posągów Świętych.
Pochód otwierali Bracia św. Małgorzaty z Cortony; po nich niesiono osadzony na drzewcu krzyż, za którym postępowało około czterdziestu księży: pallotynów, penitencjarzy, zastępca proboszcza Bazyliki św. Piotra oraz karawan pogrzebowy z czterema świecami po bokach.
Na karawanie – Elżbieta Sanna w habicie franciszkańskich tercjarzy i w owej zasłonie, jaką zawsze nosiła na głowie. Trumna była otwarta. Wydawało się, że zmarła – w całej tej wrzawie – pogrążona jest w spokojnym śnie.
Za karawanem podążały dziewczynki, siostry i nauczycielki z Pia Casa przy Borgo Sant Agata, przełożona prowincjalna i siostry szarytki ze szpitala Świętego Ducha, oraz wielki tłum kobiet i mężczyzn. W większości byli to przedstawiciele prostego ludu, ale nie brakło i ludzi znaczących czy dobrze sytuowanych. Cechą znamionującą wszystkich była postawa uroczystej powagi; słyszało się tylko różańcowe zdrowaśki.
Elżbieta Sanna zmarła dwa dni wcześniej, a wieść o tym rozeszła się szybko. „Zmarła św. Elżbieta” lub „Święta ze Św. Piotra”. Ludzie cisnęli się do okien lub dołączali do pochodu. A był to pochód raczej triumfalny niż pogrzebowy.
Pochód, minąwszy most Anioła, szedł dalej ulicą Papieską do kościoła Najśw. Zbawiciela na Fali położonego tuż przy moście Sykstusa.
A oto spostrzeżenie żebraka Piotra Marcoliniego: „Upłynęły już trzy lata, jak z powodu dręczącego mnie artretyzmu szedłem ostatni raz przez most, a tymczasem teraz szedłem za pochodem aż do Najśw. Zbawiciela na Fali, i po wysłuchaniu Mszy św. wróciłem z powrotem bez najmniejszego bólu”.
A przedeż między pochodem, i to pochodem pieszym, a Mszą św. musiało upłynąć parę godzin!
„Oglądałam przez okno orszak towarzyszący Bł. Elżbiecie – mówiła Agnieszka Salandri. To było coś imponującego! Widziałam wielu kapłanów i mnóstwo ludu – wszyscy odmawiali różaniec”.
A oto jak wspomina ów pogrzeb Małgorzata Bracco: „Byłam u mojej siostry, która czuła się bardzo źle, gdy usłyszałam na zewnątrz niezwykły rozgwar. Podszedłszy do okna, ujrzałam kondukt pogrzebowy złożony z wielu ludzi odmawiających różaniec. Dowiedziałem się, że ten lud towarzyszył Elżbiecie Sannie, składając jej spontanicznie hołd z powodu świątobliwego jej życia. I w rzeczy samej mówiono: «Umarła Święta!»„
Podawano sobie tę wieść od okna do okna, i powiększał się tłum ludzi. Pochód potrzebował aż dwóch godzin, by dotrzeć do mostu Sykstusa; kiedy zaś dotarł do via Pettinari, ulica była całkiem zatłoczona, a kościół wypełniony. Ks. Józef Stirpe znajdował się w nim, ale w południe miał odprawić Mszę św. w leżącym tuż kościele Trinitó dei Pellegrini, by zaś pokonać tę setkę metrów, oddzielających obydwie świątynie potrzebował aż dwudziestu minut!
Trumnę złożono na posadzce przed głównym ołtarzem, a ludzie rzucali się na kolana, by całować stopy zmarłej i dotknąć jej ciała koronką czy chusteczką.
Ks. Józef Grappelli, ostatni jej kierownik duchowny, widząc niewygodę ludu poradził, by trumnę podnieść nieco wyżej. Skorzystano z rady i posłużono się tym samym katafalkiem, na którym swego czasu wystawione było ciało Wincentego Pallottiego. I tak na tym samym sprzęcie i w tym samym miejscu, na którym siedem lat temu widziano ojca duchownego Elżbiety, ułożono śmiertelne szczątki jego uczennicy, która prosiła, by na wieczny spoczynek mogła być złożona przy nim, w tym samym kościele.
Ks. Rafał Melia napisał, że Elżbieta wydawała się pogrążona we śnie pełnym słodyczy. „Wyglądała pięknie – powiedział Alojzy Schiboni. – Sam byłem świadkiem, jak mnóstwo ludzi śpieszyło, by ujrzeć te błogosławione zwłoki”.
Nikt chyba nie twierdził, że bł. Elżbieta była ładna za życia; wiśmy bowiem, że miała twarz obrzękłą, co na pewno nie dodawało Jej urody. 'Tu jednak była piękna!
Ludzie cisnęli się, by zdobyć choć cząstkę relikwii. Rozdano ich tysiące. Tłum jednak był tak wielki i natarczywy, że dla opanowania go i utrzymania ładu potrzebna była pomoc sił porządkowych.
Z owego ciała pozbawionego już życia, promieniowało coś takiego, co przemawiało do dusz ludzkich. W ogromnym tłumie nie słyszało się nawet szeptów: wszyscy zdawali się być zdziwieni, i trwali w postawie jakiegoś oczekiwania. Pełna słodyczy pokora zmarłej, jej umiłowanie ubóstwa, jej cicha i nieustanna modlitwa – wszystko to odżywało w oczach i sercach obecnych. To był moment solennej prawdy o śmierci. Wielu prosiło o spowiedź, wielu chciało odprawić nawet spowiedź generalną. Pewien człowiek, który zmieszał się z tłumem, aby bezkarnie dokonać wendetty, złożył na trumnie sztylet przyniesiony dla dokonania zbrodni.
Przez dwa dni pozostawała Elżbieta w kościele przed ołtarzem. Bożym głosem przemawiała długo w milczeniu na temat śmierci – za życia nie miała nigdy przy sobie naraz tak wielu ludzi zebranych razem, słuchających jej głosu.
Portretowało ją wielu malarzy. Drzwi kościoła pozostawały otwarte przez dwa dni. O. Karol Comminetti powiedział: „Pewien biskup zdjąwszy z palca swój pierścień poprosił mnie, bym go włożył na palec Błogosławionej”.
Jej ciało elastyczne i nieskażone, pozostawało w kościele do wieczornych godzin piątku 20 lutego, kiedy to zamknięte w trumnie zostało złożone w grobie.
Cóż to przyszli oglądać tak liczni ludzie? Kto ich tam wezwał? Co zmuszało ich, by z tak surowym nieszczędzeniem siebie stanąć oko w oko ze zmarłą? Czy nie dosłyszeli w niej echa jakby samej Odwiecznej Prawdy?
(fragment książki Franciszka Amorozo „Elżbieta Sanna, Niepełnosprawna Apostołem” Ząbki 1997)